Mówi, że dokument o Bon Jovi nie uchwycił jego wersji historii – ani ducha zespołu. W ekskluzywnym materiale dla nas Richie Sambora szczerze rozlicza się z przeszłością – i opowiada o nowych piosenkach, które definiują jego przyszłość.
W ciągu kilkunastu lat, które minęły od jego odejścia z Bon Jovi, Richie Sambora nie zalał rynku nową muzyką. W latach 2017 i 2018 połączył siły ze swoją ówczesną dziewczyną, australijską gitarzystką Orianthi, wydając dwie EP-ki i album, ale przez kolejne pozostawał względnie cicho.
A może jednak nie?
– Piszę codziennie – mówi. – Ludzie myślą, że przestałem pracować odkąd odszedłem z Bon Jovi, ale ja od razu wróciłem do pracy nad solowymi płytami i muzyką, którą robiłem z Ori. Patrzę na siebie jak na nowego artystę. Inni mogą tak nie uważać – kojarzą mnie z tym, co zrobiłem wcześniej, i ja kocham to, co zrobiłem z Bon Jovi. Nigdy nie mówię o tym nic złego, bo narobiliśmy w tym świecie sporo zamieszania i świetnie się bawiliśmy. Ale teraz to nowa gra.
Siedząc w swojej kuchni po trzygodzinnej sesji zdjęciowej, Sambora wskazuje na zestaw sprzętu nagraniowego ustawionego w sąsiednim salonie.
– To moje laboratorium – mówi. — Wszystko tu działa. Są świetne mikrofony, kompresory Neve i cały ten dobry sprzęt. Wszystko brzmi znakomicie.
To właśnie tutaj pracuje nad piosenkami ze swoim wieloletnim przyjacielem i producentem Bobem Rockiem, a także z grupą muzyków, w której znaleźli się perkusista trasowy Paula McCartneya Abe Laboriel Jr. i Tommy Lee z Mötley Crüe, basiści James „Hutch” Hutchinson i Paul Bushnell oraz klawiszowcy Adam Greenholtz i Zac Rae.
– Wspaniale jest znów pracować z Bobem Rockiem, mamy piękny zespół – wykrzykuje Sambora. – Bycie w studiu z prawdziwymi ludźmi to jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń, jakie miałem od bardzo dawna.
Zamiast wydawać cały album naraz, Sambora – podobnie jak wielu artystów w ostatnich latach – publikuje co tydzień jedną nową piosenkę w sieci. Nie wyklucza pełnowymiarowego wydawnictwa w przyszłości i twierdzi, że zgromadził materiał nawet na trzy albumy. Na razie jednak podejście „po jednym utworze” wydaje się najlepszym rozwiązaniem.
– Sam koncept faktycznego usiąścia i przyswojenia albumu w jednym odsłuchu – ludzie nie mają na to czasu – mówi. – Świat jest dziś szalonym miejscem. Ludzie po prostu próbują przetrwać. Myślę, że zmieniło się to, ile są w stanie udźwignąć.

Sambora jamuje z Ericiem Claptonem, 15 marca 1995 roku. „Pewnego dnia zadzwonił i powiedział: ‘Richard, tu Eric…’”.
Z utworów, które Sambora nagrał po przerwie, „I Pray” to pędzący rockowy numer kipiący niestrudzoną pozytywną energią i naszpikowany wystarczającą liczbą oldschoolowych, stadionowych refrenów, by starczyło ich na sześć kolejnych piosenek. Jego głos jest pełny i mocny, a gdy odpala krótki, ale efektowny popis gitarowy, wciąż brzmi jak ktoś, kto ma coś do udowodnienia. Soulowa, akustyczna ballada w średnim tempie „Livin’ Alone” jest głęboko poruszająca, ale nie przesadnie sentymentalna, a w rozbujanym i nostalgicznym „Songs That Wrote My Life” gitarzysta przemierza własną muzyczną pamięć, wyliczając tytuły takie jak „Tumblin’ Dice”, „American Pie” i „All the Young Dudes”, jednocześnie wplatając wers „’Scuse me while I kiss the sky” w kilka refrenów.
Nie trzeba się zbytnio wysilać, by dostrzec dojrzałość i refleksyjność w nowych tekstach Sambory. W tym roku skończył 66 lat, co kwalifikuje go do świadczeń Social Security, choć oczywiście ich nie potrzebuje.
– To duża liczba – mówi. – Kiedy słucham swoich rzeczy, myślę: „To nie brzmi jak facet w tym wieku”.
Mimo to nie zaprzecza potrzebie oglądania się wstecz.
– Trzeba przynieść na stół całą mądrość, wszystko, czego się nauczyłeś przez całe życie. Mówię o sobie – o doświadczeniach i możliwościach, jakie miałem. Jest w tym tylko wdzięczność. Czuję wielką dumę, bo wierzę, że muzyka jest czymś szlachetnym i ma w sobie uczciwość. Uszczęśliwia ludzi i daje im pocieszenie. Nadal staram się pisać takie piosenki: „Hej, czujesz to? Ja też tak czuję”.
Niezależnie od tego, czy to zbieg okoliczności, czy nie, w tym samym czasie, gdy Sambora wydaje nową muzykę, wrócił on również do centrum uwagi dzięki Thank You, Goodnight: The Bon Jovi Story – czteroczęściowemu serialowi dokumentalnemu opowiadającemu o drodze zespołu od grania w klubach na wybrzeżu New Jersey po oszałamiającą globalną dominację w połowie lat 80. Wciągający i zajmujący film odchodzi od standardowej rockowej hagiografii, pokazując – bez upiększeń – trwające problemy wokalne Jona Bon Joviego oraz jego odważne próby odzyskania głosu poprzez różne metody leczenia, w tym operację. Wielowarstwowy dokument zagłębia się również w relację między Samborą a Jonem oraz w to, jak z młodych i lojalnych bratnich dusz rządzących stadionami stali się niekomunikującymi się obcymi, a ich więź ostatecznie została zerwana wraz z odejściem gitarzysty w 2013 roku.
Sambora został nagrany na potrzeby dokumentu – brał udział w produkcji, jednak wkrótce po rozpoczęciu emisji serialu wyraził niezadowolenie ze sposobu przedstawienia poszczególnych wątków, w szczególności okoliczności, które doprowadziły do jego odejścia z zespołu. Uważa także, że seria nie oddała w pełni prawdziwego ducha epoki muzycznego fenomenu, który współtworzył.
– To, czego zabrakło w dokumencie, to niewiarygodne uczucie bycia na światowej scenie i tego, jak twoje piosenki trafiają ludziom prosto do serc – uszczęśliwiają ich, dotrzymują im towarzystwa – mówi. – I myślę, że to jest istota tego, co robi muzyka. Ja po prostu świętowałbym piosenki i fakt, że te dzieciaki z New Jersey miały taki wpływ na świat.
Choć dokument jest bardzo szczegółowy, wciąż pozostawia pewne pytania bez odpowiedzi.
Minęło trochę czasu, odkąd mówiłeś o swoim okresie w Bon Jovi. Czy trudno było być szczerym…
W większości szczerym.
Och. Okej…
Słuchaj, stary, w różnych miejscach było sporo niespójności. Ja sam wolałbym świętować to, co faktycznie zrobiliśmy – jako rodzina, będąc zespołem rockandrollowym i będąc „żonatym” z czterema innymi facetami, żyjąc w bliskich warunkach i pracując tak ciężko, jak pracowaliśmy przez tyle lat. Każdy musiał przez coś przejść. Ludzie mierzyli się ze sławą i fortuną. A jeśli chodzi o mnie, ja po prostu pracowałem jeszcze ciężej.
Czy możesz powiedzieć więcej o tym, czego twoim zdaniem dokument nie uchwycił na poziomie muzycznym?
Wkładu, jaki wnieśli ludzie. To powinno być docenione – zwłaszcza piosenki i to, jak stały się znane na całym świecie. I sam fakt, że faktycznie robiliśmy to razem przez tyle lat – to cud, na litość boską! Jestem za to wdzięczny każdego dnia. A to, co czułem przez 32 lata spędzone w zespole – od ludzi na całym świecie i fanów, którzy przychodzili nas zobaczyć – tego w tym 40-leciu nie pokazano. Nie pokazano. Ale nie wiem… Każdy ma swoją perspektywę, prawda?
Pamiętam, jak stałem w kolejkach, żeby zobaczyć moich bohaterów, kiedy dorastałem. Bo nie było MTV ani komputerów – nie było niczego. Mieliśmy Don Kirshner’s Rock Concert i The Midnight Special. Stałem w kolejkach po bilety. Więc kiedy nagle to ja stałem na stadionowej scenie i czułem emocjonalny ciężar bycia dużą częścią tego wszystkiego, patrzyłem na każdego faceta i każdą dziewczynę jak na samego siebie.
Porozmawiajmy o tworzeniu tej muzyki. W waszym duecie songwriterskim – co Jon wnosił do ciebie, a co ty wnosiłeś do niego?
Oboje wnosiliśmy wszystko. Mam na myśli to, że możesz posłuchać moich solowych płyt z czasów, gdy byłem w zespole, albo tych nagranych po odejściu – i są one dość spójne pod względem szczerości. Ludzie, z którymi pracowałem, byli po prostu niesamowici. Ale kiedy jesteś w zespole takim jak Bon Jovi, to jest to wielka, wielka machina i tak naprawdę nie masz zbyt wiele przestrzeni, żeby eksplorować inne drogi. I dlatego… pomyślałem, że czas zrobić przerwę, stary.
Mówiłeś, że nie uważasz, by dokument wiernie przedstawił okoliczności twojego odejścia z zespołu.
Perspektywa.
Co było nieprawdziwe?
Było wiele powodów mojego odejścia – sporo osobistych spraw, które mnie dotyczyły. Ja… [pauza, zastanawia się] nie mogę o tym mówić – takie jest życie. Do tego dochodzi połączenie bycia w jednym z największych zespołów na świecie i jednoczesnego mierzenia się z normalnymi, codziennymi problemami zwykłych ludzi. Nadal to robię.
Miałeś coś powiedzieć, ale się powstrzymałeś.
Nie, nie, nie. Musiałem zapytać samego siebie: czy ja czegoś przed tobą nie ukrywam?
Mówiłeś, że w tamtym czasie zmagałeś się z problemami rodzinnymi, które musiałeś poukładać.
Tak. Wiesz, kiedy cię tak długo nie ma… To znaczy, Bóg mi świadkiem, nigdy nie byłem uczulony na pracę. Ale w tamtym momencie moja rodzina mnie potrzebowała. Prawdopodobnie powinienem był odejść po The Circle z 2009 roku, bo byłem już naprawdę nieszczęśliwy.
Nieszczęśliwy muzycznie?
Nie. Spójrz – to była rodzina. Jeśli jesteście razem przez 32 lata, a do tego funkcjonujecie w bliskich warunkach i przechodzicie przez wszystkie te rzeczy, pojawia się mnóstwo nieporozumień. Ale mój talent i moja pasja były po prostu trochę wypychane. I wiesz co? To była prerogatywa Jona. Ale kiedy on nic nie mówi i dostaję tylko takie podejście w stylu „ty też nie jesteś szczęśliwy”, to jestem zaskoczony.

Sambora, Bon Jovi i Alec John Such występują w Nakano Sun Plaza, Tokio, 20 kwietnia 1985 roku.
Czy kiedykolwiek powiedziałeś to Jonowi? Czy komunikowałeś swoje niezadowolenie z sytuacji i to, czego chciałeś?
Jasne, jasne. Artykuł, który robimy, nie powinien być o Jonie, ale wiesz, on sam nazywa siebie „życzliwym dyktatorem”. No i proszę – świetnie. Jego perspektywa będzie jego perspektywą. Moja perspektywa jest zupełnie inna. Jestem z Jersey. Ty i Jon jesteście z Jersey. Nie zawsze słyniemy z powściągliwości wobec przyjaciół. Czasem się kłócimy. A nawet robimy awantury.
Jasne. Ale w dokumencie powiedziano, że wy dwaj tak naprawdę nigdy nie mieliście poważnej awantury.
Słuchaj, były rozbieżności i kłótnie – czasem robię rzeczy inaczej. Ale byłem w zespole i uważałem się za jego kluczową część. Byłem tam i robiłem co najmniej tyle samo co Jon – bez dwóch zdań. Wracając do twojego pytania o piosenki i pisanie: widzisz, byłem też jego fanem. Potrafiłem pisać pod Jona lepiej niż on sam – prawie. Wiesz, o co mi chodzi? Mówiłem: „Nie, może zaśpiewaj to w ten sposób…”.
Czy coś zaczęło się dla ciebie zmieniać około 1991 roku, kiedy Jon założył własną firmę menedżerską?
Nie, nie. Myślę, że wtedy więź była nawet bliższa, bo Jon i ja zaczęliśmy naprawdę zarządzać całą sytuacją. Obcięliśmy koszty i obaj byliśmy dumni z tego, że jesteśmy biznesmenami. Dostaliśmy szansę, by zaangażować się w biznes i zostać prezesami wytwórni, podpisując kontrakty z zespołami takimi jak Skid Row i Cinderella. Mogliśmy robić inne rzeczy poza naszymi albumami zespołowymi i solowymi.
Czyli czułeś się częścią organizacji?
Oczywiście. Byłem kluczową częścią organizacji i jednocześnie kluczową częścią struktury biznesowej. Nie nazywało się to Sambora. Świetnie – nie chciałem, żeby tak było. Wymyśliliśmy nazwę zespołu – Bon Jovi. Brzmi naprawdę fajnie. Po włosku oznacza „dobre życie”. Ładnie schodzi z języka. Nigdy nie miałem z tym żadnego problemu.
W 2007 roku po raz pierwszy trafiłeś na odwyk. Nad czym wtedy czułeś, że musisz popracować?
Po pierwsze, byłem na odwyku dwa razy i za każdym razem wychodziłem trzeźwy. Nauczyłem się bardzo dużo i – słuchaj, nie ściemniam, możesz zapytać – stałem się kimś w rodzaju doradcy dla ludzi. Mówiłem: „Chwila, zobaczmy, gdzie są te demony”. Zrobiłem całą robotę i faktycznie sprawiało mi to przyjemność. Dla dorosłego człowieka możliwość poświęcenia czasu na przestawienie swojego życia i skupienie się na nim na nowo jest czymś niezwykłym. Psychiatrzy i wszyscy byli wspaniali. Lubię terapię.
To była jedna z tych rzeczy, które zostały pokazane w dokumencie w taki sposób, że ludzie pomyśleli: co, byłem jakimś pijakiem? Jakbym któregoś dnia nie pojawił się, bo byłem naćpany? To nie ma sensu dla nikogo. To jest niespójne. Oczywiście przez 31 i pół roku nałożyła się cała masa różnych rzeczy. W tamtym momencie nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Nie rozmawialiśmy – nie było komunikacji.
„Wypaliło się”. To słowo pojawia się w dokumencie podczas nagrań albumu What About Now. Powiedziałeś, że zespół był wypalony i że twoim zadaniem było to powiedzieć. To było moje zadanie. Spójrz, jeśli ktokolwiek mówił Jonowi prawdę, to byłem to ja.
Ale kiedy to robiłeś, czy byłeś słyszany? Czy czułeś, że twoje opinie są brane pod uwagę?
Nie, nie czułem tego… Właśnie skończyłem trasę promującą Aftermath of the Lowdown, solową płytę, którą nagrałem. Zszedłem z trasy po graniu z tymi świetnymi muzykami – było naprawdę ostro – i prowadziłem zespół. Dawałem czadu, ludzie byli szczęśliwi. To była masa frajdy.
I wtedy wróciłem do zespołu. A Jon powiedział po prostu: „Nie musisz się martwić przygotowaniami. Ja, [producent John] Shanks i wszyscy inni napisaliśmy te piosenki. Nie przejmuj się. Po prostu przyjdź do studia”. Powiedziałem: „Puść mi jakiś numer”. Puścił. A ja mówię: „To nie brzmi jak Bon Jovi”. Wiesz dlaczego? Bo ja byłem częścią jądra tego zespołu.
To nie jest przechwałka, ale i tak miałem sześć współautorstw na tej płycie, w tym przy pierwszym singlu [„Because We Can”]. Myślę, że to go wkurzyło, bo po prostu nie chciał już mojego wkładu.
Czy kiedykolwiek powiedziałeś Jonowi: „Dlaczego nie chcesz mojego wkładu?” Byliście zespołem i dobrze wam się razem pracowało.
Oczywiście! Jak mówiłem, to się robi tak ogromne i obejmuje całe twoje życie. Dlatego Stonesi robią sobie dwuletnie przerwy między tym, co robią. Po prostu – kiedy wracają, to wracają.

„Bo to uszczęśliwiło ludzi”. Sambora występuje z Bon Jovi podczas ceremonii wprowadzenia zespołu do Rock and Roll Hall of Fame, 14 kwietnia 2018 roku.
W tym czasie producentem zespołu był John Shanks. Dogadywaliście się?
Na początku tak, jasne.
Ale później… już nie bardzo?
Chyba tak. Wyraźnie było widać, że kiedy byłem w trasie z własnym zespołem, istniał inny plan, w którym nie miałem uczestniczyć.
I nie narzekam. Mówię: „Rozumiem, ale wciąż jestem w pobliżu i mogę pomóc”. „The Fighter”, piosenka, którą napisał Jon, miała prostą partię akustyczną i uważałem, że mogę ją zrobić lepiej. Mówię: „Wiecie, ile partii akustycznych zagrałem? Trzysta piosenek, które napisaliśmy?”. Próbowałem to uatrakcyjnić, a oni obaj byli tacy [krzyżuje ramiona, marszczy brwi]: „Hmm…”. Powiedziałem: „Chcecie to po prostu zrobić w ten sposób? Okej”. Widzisz? To nie jest zespół.
Ostatecznie John Shanks zagrał tę partię w „The Fighter” – a ty nie byłeś zadowolony.
Wyszedłem i powiedziałem: „Okej, zagraj to. Skoro nie chcesz, żebym ja to ukształtował i zrobił z tego coś na miarę ‘Wanted Dead or Alive’…”.
Dlaczego nie chcieli, żebyś to zrobił?
Zapytaj ich. [śmiech] Serio. Powiedziałem im: „To zajmie, no nie wiem, 15 minut”.
Zrezygnowałeś z trasy What About Now w marcu 2013 roku, mniej więcej miesiąc po jej rozpoczęciu, choć planowana była na resztę roku.
Tak. I to rock and roll, stary – nie szukam żadnych wymówek – ale musiałem podjąć decyzję. To była trudna decyzja.
Czy miałeś już wtedy podjętą decyzję, że to koniec? Czy w twojej głowie było to już przesądzone?
O tak. Dlaczego miałbym myśleć, że w tamtym momencie zostałbym przyjęty z powrotem? Po pierwsze, nikt nie rozumiał osobiście tego, co się ze mną działo. A po drugie – polityka wewnątrz zespołu. To się zdarza cały czas. Taka jest rzeczywistość.
Zaskakujące jest to, że nikt nie powiedział: „Jon i Richie muszą to rozwiązać” – dla dobra wszystkich, prywatnie i dla zespołu.
Chwila, posłuchaj. Przez cały czas mówiłem tak. Rozumiesz? Ale kiedy Jon wychodzi i mówi: „Nie mogę śpiewać…” – nie wiem… Gdybym miał taki problem i musiał co wieczór stawać przed 70 tysiącami ludzi… to potrafi człowieka nieźle nakręcić.
Brzmi to tak, jakbyście obaj mierzyli się z osobistymi problemami. Załóżmy, że jednak wsiadłeś z powrotem do samolotu i zobowiązałeś się do trasy. Jak myślisz, co by się stało?
Nie byłbym w stanie zostać. W tamtym momencie to było za dużo. I spójrz – nie martwcie się mną. U mnie jest w porządku.
Zrobiłem to, co musiałem zrobić jako mężczyzna dla swojej rodziny, i nie żałuję, że odszedłem; żałuję tego, w jaki sposób to się stało. Ale musiałem po prostu wyparować. Poziom komunikacji… To było tak, jakbym walił głową w mur.
Phil X zastępował cię już na niektórych koncertach w 2011 roku. Wiedziałeś, że wróci w 2013?
Nie. Skąd miałem wiedzieć? Uważam, że Phil jest świetny. Chłopak potrafi grać. Shanks też potrafi grać. Oni potrafią grać, ale to nie „ja”. Słuchaj, nie twierdzę, że jestem lepszy od kogokolwiek innego, ale do każdego występu wnoszę pasję.
W dokumencie Jon zostaje zapytany, czy od twojego odejścia kiedykolwiek usiedliście razem, żeby naprawić waszą relację. Odpowiedział: „Nie z braku, kurwa, prób”.
Rozmawiamy tu o perspektywie, bracie. I to jedyne, co chcę powiedzieć, bo fakty same się obronią. Tyle. Prawda sama się obroni. Cóż, Jon mówi: „rock and roll to nie jest dożywocie”. A jeśli chodzi o mnie, powód, dla którego powiedziałem: „Tak, wróciłbym do zespołu – i wróciłbym do zespołu nawet teraz”, to fani.
Mówisz, że wróciłbyś. Czasami Jon sygnalizował gotowość do ponownego połączenia sił z tobą.
Czy to się wydarzyło? [śmiech] Nie, nie wydarzyło się. Oczywiście, że nie.
Wygląda na to, że jesteście dwoma facetami, którzy dochodzą dokładnie do tej granicy – ale nikt jej nie przekracza. Wiem, że Jon nie jest pewien, czy będzie w stanie znów wyruszyć w kolejną trasę. A co z twoim powrotem do zespołu choćby na album?
Myślisz, że nie pytałem? Myślisz, że którykolwiek z utworów, które teraz wydałem, nie mógłby być dla Bon Jovi czymś na miarę „It’s My Life”? „I Pray”? Gdybym zrobił to z Jonem i gdyby zaśpiewał to ze mną? Gdyby zaśpiewał „Songs That Wrote My Life”?
Pytałeś go o to?
Tak! Powiedział: „Nie, ja i John Shanks mamy 30 piosenek i wchodzimy do studia, żeby nagrać nową płytę”.
Czy trudno jest ci oglądać Bon Jovi bez siebie? Słuchałeś płyt, które nagrali po twoim odejściu? Czy raczej musisz to jakoś wyłączyć?
Słuchałem. I spójrz, ja nie zamierzam… nie mogę. Po prostu tak jest. Było tam bardzo dużo wspólnego gruntu, zbudowanego z wielu różnych miejsc, w sposób tak niuansowy, że właściwie nie da się tego opisać. Trzeba by książki, żeby to wyjaśnić – a kogo to obchodzi? Wszyscy namawiają mnie do napisania książki – z kim byłem, co zrobiłem. Wszyscy wiedzą, co zrobiłem.
Znasz się z Bobem Rockiem od dawna. Był producentem albumu Keep the Faith.
Stary! Slippery When Wet, New Jersey [oba albumy były realizowane przez Rocka, produkowane przez Bruce’a Fairbairna]. Bob i ja ciężko pracowaliśmy, a ja byłem dzieciakiem, który chciał żyć w studiu. Nauczył mnie wszystkiego: nagrywania, kompresji, mikrofonów i ich ustawienia. Zawsze byłem tym gościem, który mówił: „Chcę z tobą posiedzieć”. Właściwie przebiliśmy się razem.
Po raz pierwszy usłyszałem Boba na płycie zespołu Honeymoon Suite – mieli jeden hit czy coś takiego, prawda? Uwielbiałem brzmienie tej płyty. Nie chciałem brzmieć jak oni, ale pomyślałem: „O rany, mam ‘You Give Love a Bad Name’, ‘Livin’ on a Prayer’, ‘Wanted Dead or Alive’, ‘Never Say Goodbye’ – zróbmy to”.
Czy Bob ma szczególny sposób wydobywania z ciebie świetnych wykonań?
Absolutnie. Wszyscy goście, z którymi pracowałem – Don Was, Neil Dorfsman, Luke Ebbin – wydobywali ze mnie to na różne sposoby. Ale Bob i ja mieliśmy w sobie to rockandrollowe, gitarowe czucie lat 70. Rozumiał korzenie tego, co mnie ukształtowało. Kiedy zespół jeździł jako support Scorpions, Judas Priest i Kiss, obrzucano nas różnymi rzeczami, bo graliśmy [śpiewa]: „Ooooh, she’s a little runaway”. Podkręciłem gitary, żeby było naprawdę ostro. Wydawało się, że reszta zespołu jest na tej samej stronie. I zarówno Bob, jak i Bruce to rozumieli. Kiedy wszedłem do studia i usłyszałem nasze brzmienia tak, jak je nagrali – brzmienie perkusji, brzmienie gitar, dźwięki, których wcześniej nie słyszałem…
Oni znali muzyczną głębię mojej palety i szeroki zakres tego, co chciałem osiągnąć. Dla mnie to Hendrix i improwizacja. A co robi Jimi? Śpiewa palcami. Do tego dążę. Kiedy gram solo – zwłaszcza jeśli nagrywam popowe płyty – muszę zrobić z tego fragment muzyczny, który ludzie zapamiętają.
Brałeś udział w ceremonii wprowadzenia Bon Jovi do Rock and Roll Hall of Fame. Czy dobrze było znów zagrać z chłopakami?
Tak, stary. Bo to uszczęśliwiło ludzi.
Ale czy to uszczęśliwiło ciebie?
Tak, bo to uszczęśliwiło ludzi. [Zatrzymuje się i uśmiecha.] Nie, naprawdę; nie żartuję. To było niesamowite. Sekcja rytmiczna – Tico Torres i Alec John Such, a potem Hugh McDonald – byliśmy twardzi, szorstcy. Trzymaliśmy się. Byliśmy jednym z tych zespołów, w które rzucano różnymi rzeczami. Tico nosił bejsbolowy kask Yankeesów, a ja słyszałem, jak monety – ćwierćdolarówki, pięciocentówki i cholera wie co – odbijają się od jego głowy. Ale hej, przetrwaliśmy.
Ludzie często stawiają opór zespołom, kiedy te stają się popularne, a potem w końcu mówią: „Wiesz co? Jednak ich lubię”. Tak było z Bon Jovi.
I wiesz, dlaczego tak się dzieje? Wszystko sprowadza się do piosenek. Jak w przypadku „Wanted Dead or Alive” – naprawdę chciałem przywrócić gitarę akustyczną do radia, jak Led Zeppelin i „Over the Hills and Far Away”. I to zadziałało na ogromną skalę.
Kiedy ty i Jon wykonaliście „Dead or Alive” akustycznie w telewizji, zmieniło to postrzeganie waszego zespołu przez wielu ludzi.
Powiedziałem Jonowi: „Dwie gitary, dwa mikrofony – pokażmy im. Bądźmy inni”. A potem wszyscy zaczęli nagrywać płyty unplugged.
Na czysto przyjacielskim poziomie – tęsknisz za tamtymi czasami?
Oczywiście, że tak. Ale to jest jak całe życie temu. Naprawdę – jak całe życie temu. Ale jest życie poza Bon Jovi. Musi być. No bo co – masz polegać na jednej osobie, która będzie dyktować ci całe życie? Hej, 31 i pół roku, stary. To jest… [poklepuje się po plecach]. To jest klaśnięcie dłoni.

Czujesz, że zostałeś należycie doceniony jako gitarzysta?
To zależy, kogo zapytasz. Myślę, że muzyk albo ktokolwiek, kto nagrywa płyty, rozumie, że te albumy nie powstają przypadkiem.
Pewien słynny gitarzysta powiedział mi kiedyś, że był wkurzony, bo nie wymieniano go jednym tchem z Beckiem, Pagem, Claptonem i Hendrixem…
A co z twoimi nauczycielami – tymi, którzy pomogli ci stać się gitarzystą? To oni są cichymi bohaterami. To są moi bohaterowie.
Kiedy Jeff Beck zmarł tak cholernie nagle… spędzaliśmy razem czas, byliśmy przyjaciółmi. Tak samo było z Jimmym [Page’em]. Podpisał ze mną kontrakt, gdy miałem 19 lat [Mercy, wczesny zespół Sambory, był zakontraktowany przez wytwórnię Swan Song Led Zeppelin], ale tak naprawdę poznałem go dopiero, gdy miałem 28 lat, w Londynie. Zostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i wiele razy razem graliśmy. A dalej jest Buddy Guy i Eric Clapton… Takich ludzi spotykasz, kiedy trafiasz do tego kręgu.
W 1991 roku, kiedy kończyłem pracę nad Stranger in This Town, napisałem piosenkę „Mr. Bluesman” – o młodym facecie takim jak ja, który jeździ za bluesmanami.
Poprosiłem Erica, żeby na niej zagrał, i zgodził się. Pewnego dnia zadzwonił i powiedział: „Richard, tu Eric…”. A ja [robi minę totalnego zdumienia], bo wciąż byłem kompletnie oszołomiony i onieśmielony. Mówi: „Stary, dziś wieczorem George [Harrison] i ja gramy w Roxy. Przyjdziesz pograć z nami”. A ja: „Nie, oglądam właśnie, kurwa, The Price Is Right, Eric!? … Ale będę, obiecuję!”. A w środku srałem w gacie.
Harrison ostatecznie się nie pojawił, ale byli Eric, Buddy, John Lee Hooker… i ja.
Całkiem nieźle.
Grałem każdy riff, jaki znałem, trzy razy szybciej – cokolwiek, byle przetrwać całość. Buddy krzyczał: „Dawaj, dawaj!”, a Eric tylko się śmiał. Zerwaliśmy dach z budynku, a potem byliśmy na zapleczu. Hooker spojrzał na mnie i powiedział tym swoim chropowatym głosem: „Hej, chłopcze, to ty grałeś tam na tych strunach?”. A ja: „Tak, proszę pana”. A on: „Graj dalej. Jesteś dobry”. Upadłem na kolana i pocałowałem go w rękę.
Za każdym razem, gdy Buddy był w pobliżu albo ja byłem gdzieś w okolicy, po prostu do siebie dzwoniliśmy. Z B.B. było tak samo.
Zostałem zaakceptowany przez bluesową społeczność. Ale zapracowałem na to, stary. Wykonałem tę robotę. Grałem w bluesowych klubach z konkretnego powodu – i kochałem każdą tego sekundę.
FOTO: JEN ROSENSTEIN, KEVIN MAZUR / WIREIMAGE, HASEBE / SHINKO MUSIC / GETTY, CLAYTON CALL / REDFERNS, KEVIN MAZUR / GETTY IMAGES