Vane

Black Vengeance

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Vane
Recenzje
Konrad Sebastian Morawski
2018-10-30
Vane - Black Vengeance Vane - Black Vengeance
Nasza ocena:
9 /10

W głębinach oceanu, po którym podróżuje statek Vane, czai się dużo mroku. Pytanie więc brzmi czy polska scena metalowej ekstremy jest gotowa, aby zanurzać się w oceaniczne pirackie głębiny?

Przed rokiem muzycy Vane wypuścili EP-kę pt. „The Prologue”. Teraz przyszedł czas na album długogrający, który nosi tytuł „Black Vengeance” i aspiruje do jednego z mocniejszych dużych debiutów na krajowej scenie melodyjnego death metalu. Tematyka piracka nie jest częsta jeśli chodzi o oprawę liryczną zespołów z szeroko rozumianej metalowej ekstremy, a już zanurzanie się w symbolikę Złotego Wieku należy ocenić jako zjawisko na scenie wręcz niespotykane. Nie mówimy przecież o wygłupach spod znaku Alestorm, ale o bólu, złości i niespodziewanych zwrotach, które budują tożsamość „Black Vengeance”, czyniąc to dzieło pod wieloma względami mrocznym i posępnym.

Za tym wszystkim idzie ostra jak brzytwa muzyka, będąca hołdem dla death metalu, nieopierającego się melodyjnym uzupełnieniom. Vane grają ostro, ale struktura ich pierwszego albumu zawiera też pewne nieoczywistości, jak choćby łamiący schemat utwór-przejście „Randy Dandy-O”, czy też fragmentami całkowicie rezygnujące z agresji numery „Mutiny” i „Spilling Guts”. Na dystansie wielu utworów wypełniających „Black Vengeance” nie brakuje też atmosferycznych melodii, tudzież nawet efektów pod postacią szumiącego morza i pirackiego klimatu, sięgającego niekiedy do spopielonego, wręcz nokturnowego nastroju („Hangman”).

Muzyków Vane trzeba traktować przede wszystkim jako rasowych twórców ekstremy. Gitarzyści Robert Zembrzycki i Mateusz Gajdzik zasypują słuchacza seriami ciężkich riffów, elektryzują, nierzadko tworząc wgniatające w ziemię pomysły. Nie zabrakło też porywających solówek (m.in. „I Am Your Pain”, „Hangman”), a sterujący tym okrętem Marcin Parandyk okazuje się kapitalnym narratorem pirackiego melodyjnego death metalu. Procentuje zebrane w innych kapelach doświadczenie zarówno wymienionych gitarzystów i wokalisty, jak również pozostałej części załogi – perkusisty Marcina Zdeba i basisty Łukasza Łukasika, bo materiał brzmi drapieżnie, soczyście, ale i bardzo dojrzale. Jest w tym też oryginalna koncepcja, która sprawia, że Vane wyróżnia się z licznego tłumu zespołów.

Dlatego też mierząc się z „Black Vengeance” możemy liczyć na agresywne i utrzymane w dynamicznym tempie utwory, spośród których z pewnością wyróżniają się potężne, klimatyczne otwarcie w postaci „Born Again”, petardy w stylu „Edge Of The Cutlass”, „I Am Your Pain”, „Rise To Power” i numeru tytułowego, czy też wieńczący dzieło, wspomniany już „Hangman”. Pamiętajmy, że w twórczości zespołu ważną rolę pełnią również konstrukcje nasycone nietypowymi zmianami tempa i efektownymi, melodyjnymi wtrąceniami (np. „Death’s Season”), a w deseń intrygującej nieoczywistości twórczej kapeli, można też wpisać obecność Ewy Pitury w utworze „Spilling Guts”. Trudno jednak szukać wyraźnych odrębności pomiędzy kolejnymi kompozycjami na „Black Vengeance”. Wszakże wszystkie numery tworzą spójne, współgrające ze sobą dzieło.

„Black Vengeance” to kawał solidnego, zagranego odważnie i z pomysłem metalu, który ze względu na swój piracki i zarazem mroczny klimat może stać się jednym z najlepszych debiutów przynajmniej na krajowym rynku. To zatem nie pytanie o gotowość sceny na muzykę Vane powinno zostać postawione w pierwszym akapicie, tylko o to, czy zespół jest gotowy, aby scenie dyktować swoje warunki. Ja nie mam wątpliwości, że czas Vane… nadpływa.