Wywiady
AC/DC - Back in Black

Stworzony przez zespół w żałobie, „Back in Black” stał się albumem, który wskrzesił AC/DC. A do tego, jak to ujął Slash: „Ocalił rock’n’rolla!” Od tragedii do triumfu – oto opowieść o największym zwycięstwie AC/DC...

2020-11-12

„Back In Black” stał się kamieniem diamentem milowym (niepotrzebne skreślić). Z ponad 50 milionami sprzedanych egzemplarzy na koncie jest to najlepiej sprzedający się rockowy album wszech czasów. Dla wielu ludzi to także najlepsza hard-rockowa płyta jaką kiedykolwiek nagrano. Z pewnością stała się dla zespołu trampoliną do statusu super-gwiazd, a dla niezliczonych rzeszy innych muzyków wielką inspiracją – wystarczy posłuchać co mówią o niej zespoły takie jak Def Leppard, Metallica, Guns N’ Roses czy The Darkness.

Płyta jest także ważna na poziomie czysto ludzkim, ze względu na czarne chmury jakie zebrały się nad zespołem po ich początkowych sukcesach: śmierć wokalisty Bona Scotta. Większość innych grup rozpadłaby się po takiej stracie. Jednakże ten „Hołd dla Bona”, jak nazwał album Angus Young, podźwignął AC/DC do góry i stał się największym ‘comebackiem’ w historii rocka. Slash nazwał go nawet: „Rock’n’rollową wersją opowieści o Kopciuszku”.

W styczniu 1980 roku, kiedy muzycy zaczynali w Londynie pracę nad nowym materiałem, w powietrzu dawało się wyczuć niezwykłą atmosferę – wiedzieli, że to będzie coś wielkiego. Przez siedem lat jakie minęły od założenia zespołu w australijskim Sydney, zdążyli sobie wyrobić światową reputację, grając niezliczone koncerty i wydając płyty takie jak „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”, „Let There Be Rock” czy „Powerage”. Angus Young stał się rozpoznawalny nie tylko dzięki rasowej, rockowej gitarze, ale także nietypowemu scenicznemu image'u, którego podstawą był… szkolny mundurek.

Przełomowy okazał się wydany w roku 1979 album „Highway To Hell” – jako pierwszy zapewnił grupie sprzedaż liczoną w milionach. Po demówkach nagranych w Londynie, z Bonem na bębnach, jak w starych dobrych czasach w Australii, wokalista zadzwonił do swej matki Isy i powiedział: „To będzie TO!” Zaledwie kilka dni po tym telefonie, 19 lutego 1980 roku, Bon Scott został znaleziony martwy w londyńskim East Dulwich. Wcześniej bawił się z przyjaciółmi na zakrapianej alkoholem imprezie – plotki mówią, że mógł zażywać heroinę. Lekarz medycyny sądowej zapisał w akcie zgonu: „Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku”. Bon miał zalewie 33 lata.

Angus powiedział wówczas: „Czujesz się nieśmiertelny aż do czasu, kiedy coś takiego się przytrafia.” Na pogrzebie Bona w rodzinnym Fremantle (zachodnia Australia), jego ojciec naciskał na Malcolma i Angusa, by ciągnęli dalej zespół. Zaczęli się więc rozglądać za kimś, kto mógłby podołać zadaniu i 1 kwietnia ogłoszono, że nowym wokalistą AC/DC został 32-letni Brian Johnson, grający wcześniej w glam-rockowym zespole Geordie.

Dla Briana był to zaszczyt, ale także wielkie wyzwanie. Bon miał wszystko co trzeba: mocny głos, charakterystyczne frazy w tekstach, wizerunek macho na scenie, który stał się synonimem rock’n’rollowej klasy. Co więcej, dla Malcolma Younga był czymś w rodzaju talizmanu: „Połączył nas wszystkich. Sprawił, że zaczęliśmy działać jako całość. Wywarł na nas ogromny wpływ.” Ale Brian okazał się odpowiednim człowiekiem. Co ciekawe, sam Bon podziwiał go jako wokalistę. We wczesnych latach 70. jego stary zespół – Fraternity – grał przed Geordie na angielskiej trasie. Bon mówił później Angusowi, że tarzający się po scenie i wrzeszczący żywiołowo Brian był najlepszą kopią Little Richarda jaką w życiu widział. Angus wspominał ten fakt, ponieważ Bon rzadko chwalił kogokolwiek. Nie mógł jednak wiedzieć, że dający z siebie wszystko Brian miał tamtej nocy zapalenie wyrostka robaczkowego, co skończyło się natychmiastowym przewiezieniem go do szpitala.

COMPASS POINT STUDIOS

Po krótkim okresie prób w Londynie, w którym Brian „wgrał się” w zespół, AC/DC wybrało się na tropikalną wyspę Nassau na Bahamach, by w Compass Point Studios nagrać materiał na „Back in Black”. Producentem był Robert John ‘Mutt’ Lange, z którym pracowali już wcześniej przy „Highway To Hell”, a który później zasłynął sprzedawanymi w milionach płytami wykonawców takich jak Def Leppard, Foreigner, Bryan Adams czy Shania Twain. Minęło zaledwie 5 tygodni, a zespół miał nową płytę gotową i zapakowaną w puszkę. Ton nadał jej pierwszy track – utwór, którego demo nagrywał jeszcze w Londynie Bon. Jak powiedział Brian: „Głównym celem nagrania tej płyty było uhonorowanie życia Bona”.

 

Nie zawsze było jednak Brianowi łatwo – przykładowo, kiedy zespół pracował nad „Hells Bells”, epickim kawałkiem otwierającym krążek mistycznym riffem, ten moment aż prosił się o jakiś mocny tekst, ale nowy wokalista nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Wówczas Mutt, producent, skomentował sztormową pogodę nad wyspą, używając frazy: „Rolling thunder” („przetaczający się grzmot”). Wtedy coś w głowie Briana zaskoczyło, wyciągnął notatnik i momentalnie zapisał otwierającą frazę: “I’m a rollin’ thunder, pourin’ rain – I’m comin’ on like a hurricane.”

Czasami Brian czuł się tak, jakby Scott patrzył na niego gdzieś z góry. „Martwiłem się” – wyznał Johnson – „Po prostu, kim ja jestem, żeby próbować chodzić po śladach tego wielkiego poety? Bon naprawdę był poetą… A wtedy nagle coś się stało i poczułem się lepiej.” Angus także czuł jego obecność: „Nadal myślimy, że Bon tu jest.” A Malcolm dodał od siebie: „Te emocje odegrały dużą rolę podczas nagrań.” Ostatni zarejestrowany utwór został ostatnim trackiem na płycie – Malcolm i Angus napisali go w jakieś 15 minut. Wolny, toczący się leniwie kawałek z elementami boogie: „Rock And Roll Ain’t Noise Pollution”. Tak narodził się hymn, a „Back in Black” stał się dziełem kompletnym. Brakowało jednak jednego niezwykle ważnego szczegółu.

 

W maju, podczas miksowania tracków w nowojorskim studio Electric Lady, Malcolm doznał olśnienia podczas… wyprawy do toalety. Nagle dotarło do niego, że płytę powinny otwierać dzwony. Aby zrealizować pomysł, wysłano inżyniera Tony’ego Platta za ocean, aż do angielskiego Loughborough, gdzie miał zarejestrować dzwony starego kościoła. Niestety, kiedy dotarł na miejsce okazało się, że nie jest w stanie uzyskać czysto brzmiącego nagrania, ponieważ gołębie zamieszkujące wieżę podrywały się z szelestem do lotu za każdym razem, kiedy z dzwonów wydobywał się dźwięk. W związku z tym Platt zdobył dzwon wykonany na specjalne zamówienie przez specjalistę w odlewni w Leicestershire i w ten sposób zrealizował zlecenie muzyków.

REAKCJA KRYTYKI

Kiedy Malcolm wrócił z Nowego Jorku z gotowym albumem, było już jasne, że mają coś niezwykłego. Jak wspominał potem Angus: „Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę płytę w całości, pomyślałem: k**wa, to jest magia!” Rozpoczęła się dyskusja nad grafiką zdobiącą wydawnictwo. ‘Garnitury’ w wytwórni Atlantic Records były przeciwne czarnej okładce twierdząc, że nie będzie to dobre dla biznesu, ale zespół nie zamierzał odpuścić. Ten czarny kolor miał być hołdem dla Bona i w tym temacie kompromisów być nie mogło.

„Back In Black” ukazał się 21 lipca 1980 roku – pięć miesięcy i jeden dzień od śmierci Scotta. David Fricke, dziennikarz magazynu Rolling Stone, uznał płytę za arcydzieło i kamień milowy muzyki rockowej. „BiB jest nie tylko najlepszą z płyt AC/DC” – pisał Fricke – „Jest także szczytem heavy metalowej sztuki, pierwszym wydawnictwem od czasów Led Zeppelin II, na którym słychać cały ten brud, pot, krew i arogancję rockowej generacji. Innymi słowy: Back in Black kopie dupsko!”

W Anglii magazyn Record Mirror zamieścił nagłówek „MOC POWRÓCIŁA!”, a krytyk Robin Smith oznajmił: „Zmartwychwstanie stało się faktem – Brian był idealnym wyborem, nadając piosenkom zespołu niemal mistycznego charakteru.” Album momentalnie stał się hitem. Przez dwa tygodnie po wydaniu był w UK na pierwszym miejscu. Pierwszy singiel „You Shook Me All Night Long” dostał się do rankingu Top40 w UK i USA, a w Australii utrzymywał się w pierwszej dziesiątce. Na początku października płyta miała już status platynowej w USA. W pewnym momencie sprzedawało się ok. 10 tysięcy sztuk dziennie.

 

DZIEDZICTWO

Brian Johnson czuł się nieswojo przed pierwszym występem zespołu w Belgii, na miesiąc przed wydaniem „BiB”. Według Angusa „Wręcz srał ze strachu”. Ale jego obawy wyparowały kiedy zobaczył trzymany przez fanów transparent ze słowami: „Spoczywaj w pokoju Bon – Powodzenia Brian!” Jak powiedział sam Brian: „To dodało mi skrzydeł.” Co więcej, kiedy AC/DC wróciło do Australii, matka Bona (Isa) powiedziała mu: „Nasz Bon byłby z ciebie dumny, synu.”

40 lat później „Back in Black” nadal jest ikoną hard rocka. Tom Morello (gitarzysta Rage Against The Machine) powiedział, że „Niewątpliwie, jakkolwiek dobra będzie jakaś kolejna rockowa płyta, ‘Back in Black’ nadal będzie spuszczało łomot.” To co stworzyło wówczas AC/DC jest tak blisko perfekcji jak tylko można być: 10 kawałków elektryfikującego rocka, wszystkie topowe, żadnych zapychadeł. Brian Johnson zadebiutował wykonem życia. Phil Rudd i Cliff Williams zbudowali najlepszą rockową sekcję rytmiczną w historii, bez popisówek i fajerwerków, ot prosta rockowa jazda do domu. A w sercu tego wszystkiego mistrzowski tandem: Malcolm, mistrz rytmu i riffów oraz Angus, dodający szczyptę szaleństwa, a przede wszystkim, jedno mordercze solo za drugim.

MANIFEST

W roku 1980 „Back in Black” było nie tylko triumfem AC/DC i Briana Johnsona, ale także całej rockowej gałęzi muzyki. Jak wspomina Tom Morello: „Disco było na topie, a punk i nowa fala zdobywały coraz większą popularność. I wtedy nadszedł ten sztorm AC/DC, który rozwalił wszystko w proch, przywracając muzyce rockowej należny jej królewski tron.” Również Slash nie ma wątpliwości: „Back In Black’ ocaliło rock’n’rolla! To był rockowy manifest, który nadszedł akurat w momencie, kiedy ta muzyka była w dołku. Po tym scena wręcz eksplodowała.” Slash miał zaledwie 15 lat, kiedy usłyszał tę płytę: „AC/DC zawsze było dobrym zespołem, niezwykle rasowym i stylowym. Ale cudowne w tym wszystkim było to, że ‘BiB’ jest nową, świeżą płytą, ale nadal w rozpoznawalnym stylu zespołu. Oczywiście tęskniliśmy za Bonem, ale trzymaliśmy kciuki za Briana.”

Nick Kent, dziennikarz słynnego NME, opisał w roku 1978 płytę Thin Lizzy „Live And Dangerous” jako „nagarną przez herosów”. Dokładnie taki jest też album „Back in Black”. Wydawać by się mogło, że muzyka AC/DC, w której główną inspiracją był Chuck Berry, to po prostu bardzo głośny rock’n’roll. Jest w niej jednak coś więcej, coś głębszego, co zdefiniował dobrze Malcolm, mówiąc: „Czuliśmy to co graliśmy głęboko w sobie i robiliśmy to na poważnie. Wyrzuciliśmy z siebie to co w nas siedziało, wszystko przez co przeszliśmy. I emocje zawarte na tej płycie będą krążyć wśród ludzi do końca świata.”

Justin Hawkins

Frontman grupy The Darkness objaśnia geniusz braterskiego duetu gitarowego AC/DC – Angusa i Malcolma Youngów – i kłania się ikonicznemu riffowi z "Back in Black".

Nadal myślę, że „Back in Black” to wzorzec tego jak powinna brzmieć płyta rockowa. Jeśli chcesz ocenić swoją płytę, postaw ją obok „BIB” i porównaj. Żaden inny album nie ma tej samej mocy, połączonej z iluzją prostoty. To płyta bez wątpienia ponadczasowa. Dzieje się tam w sensie produkcji o wiele więcej niż by się wydawało na pierwszy rzut ucha. Riffy gitarowe są genialne, ale to spryt i doświadczenie producenta Mutta Lange nadały temu wydawnictwu sznyt doskonałości. Jeśli tego posłuchasz, a potem uświadomisz sobie, że ma już 40 lat… Niewiarygodne!

Mój brat Dan nadal traktuje ten krążek jako wzorzec referencyjny przy miksach. Jeśli twoje miksy nie zbliżają się do „Back in Black” to znaczy, że są do dupy. „Hell Bells” to jedna z najlepszych kompozycji tego zespołu. Samo brzmienie dzwonu w intro jest doskonałe – jeśli posłuchasz wystarczająco głośno, poczujesz się jakbyś stał w jego wnętrzu. Z kolei „You Shook Me All Night Long” uwielbiam za popowy charakter.

Utwór tytułowy ma riff, który stał się prawdziwą rockową ikoną. Zaledwie cztery takty, a jest tam wszystko czego trzeba. Tak doskonały, że piosenka nie potrzebowałaby nawet refrenu. Tempo nie jest zbyt szybkie, a ty czujesz jak dźwięki wspinają się po twoim ciele. Ten kawałek jest tak perfekcyjny, że nie jego riff, nie refren, nie linia melodyczna – on cały jest jednym, wielkim hakiem, który wciąga cię momentalnie i jest już po tobie. Totalnie doskonały, brylant na tle całego rockowego dorobku jaki mamy. Myślę, że riff był pierwszy i na tym zbudowali cały utwór. To on jest tu najważniejszy. W innych rockowych numerach zwykle czeka się na refren. W tym przypadku każdy czeka na riff.

 

To jak złoto wśród piasku. Kiedy pracowaliśmy z Roy Thomas Bakerem, który robił „Bohemian Rhapsody”, usłyszeliśmy od niego, że nigdy nie powstał lepszy riff niż ten w „Back in Black”. Jeśli największy producent świata myśli w ten sposób, to kim my jesteśmy, by z nim dyskutować? Magia iskrząca się pomiędzy Angusem i Malcolmem wynika z różnych ścieżek, jakimi kroczyli rozwijając się jako muzycy. Malcolm skupił się na rytmie, a Angus na solówkach. Kiedy połączyli siły w jednym zespole, zaczęło iskrzyć. Chemia pomiędzy nimi to fundament brzmienia AC/DC. W przypadku tych dwóch gości powiedzenie, że brzmienie jest w palcach to 100% prawda.

Barwy na „Back in Black” są tak prawdziwe i autentyczne jak to tylko możliwe. Słychać, że nagrano je bez żadnych kompromisów. Miliony innych zespołów będą próbować nagrać podobną płytę i nie zdołają zgrać się tak ciasno. Słychać precyzję i dyscyplinę, ale w naturalny i niewymuszony sposób. Na pierwszym planie jest rockowy żywioł, ale pod spodem pracuje potężna i dobrze naoliwiona maszyneria. Wszystkie plany od bębnów i sposobu ich nastrojenia, poprzez idealną dozę tłumienia na liniach basu, po separację tracków Angusa i Malcolma, którzy się uzupełniają i nigdy na siebie nie włażą. Ideał.

Partie Angusa są bardziej soczyste niż wyszukane, a wszystkie jego solówki da się zaśpiewać. Ma wiele swoich własnych zwrotów, których używa od lat. To jego język i coś co nadaje wdzięku tej rock’n’rollowej maszynie. Nie ma tam ani jednego momentu, który pozostawiałby niedosyt. Wszystko co razem budują, każde crescendo, satysfakcjonuje. Angus zwykł mawiać, że kradnie swoje frazy od Chucka Berry’ego, ale szczerze mówiąc, wszystkie te zagrywki, układy akordów i skal są już jego własne. Można je rozpoznać z kilometra. Są tak charakterystyczne, że słuchając ich muzyki nie oczekujemy niczego innego. A on nam to zawsze dostarcza.

Wiem, że ich monitory ustawione są ku***sko głośno na koncertach. Myślę, że pomiędzy wzmacniaczem i paczką nie ma żadnych reduktorów mocy. Wszystko jest naturalne – prawdziwe lampowe wzmacniacze, grane naprawdę głośno na prawdziwych gitarowych kolumnach. Myślę, że korzystają z usług Ricka St. Pierre z Wizard Amps. Ostatnio kiedy się z nim widziałem dał mi kostkę Angusa, co było dobrą wskazówką. To trop, którym zamierzam podążyć i dotrzeć do źródła tego sekretu. Ale to co wiemy na dzień dzisiejszy zawiera się w jednym zdaniu: grają głośno i dokładnie tak jak trzeba. To wszystko czego potrzebujesz do przekazania prawdy w muzyce.