Ponoć nic na świecie nie jest stałe, a rzeczywistością rządzą nieustanne zmienne. Coś w tym jest, skoro nawet nauka nie jest do końca pewna - bo czymże innym są ostatnie próby dowodzenia, że istnieje prędkość szybsza od światła, jeśli nie obaleniem pewnej niepodważalnej stałej?
Prędzej jednak uwierzę, że ziemia zacznie się w drugą stronę obracać, albo Polska stanie się mityczną zieloną wyspą, niż nastąpią jakiekolwiek zmiany w AC/DC.
Bo są chyba tylko dwa przykłady, że we wszechświecie rzeczywiście istnieją jakieś stałe, jakieś niewzruszone spiżowe pomniki i nic ani nikt nie jest w stanie ich przekształcić. Jednym z tych przykładów jest Motorhead, drugim zaś - AC/DC. Obie kapele łączy muzycznie niewiele, poza oczywiście ostrymi gitarami i rock'n'rollem płynącym w żyłach, ale w kwestii muzycznego konserwatyzmu to nieomal monumenty. Plus/minus dwadzieścia albumów, gdzie każdy brzmi zupełnie tak samo jak poprzedni i następny, gdzie często trudno spamiętać tytuły konkretnych utworów, bo są nieomal identyczne z tymi sprzed trzydziestu lat. Recenzenci mogą pisać swoje opinie nawet na rok przed oficjalną premierą, bo i tak wszyscy wiedzą co nowa płyta przyniesie. Najwspanialsze w tym wszystkim jednak to, że ta muzyka nieprzerwanie zachwyca i wbija w fotel, bo pal licho wtórność, te piosenki mają jaja.
No i cóż więcej mówić? Może tylko tyle, że "Rock or Bust" to jedyna płyta w dyskografii AC/DC bez Malcolma Younga w składzie - przypomnijmy, rytmiczny gitarzysta ma poważne problemy zdrowotne i z tego co wiadomo, nigdy już z AC/DC nie zagra. Zastąpił go kuzyn, Stevie Young. Wspomnijmy też o czadowej, ruchomej (niektórzy mówią, że 3D) okładce, gdzie logo zespołu ulega zniszczeniu bądź złożeniu. Cała reszta, to już frazesy. Że świetnie grają, że jest przytup i potężne riffy, że Brian Johnson dalej skrzeczy po swojemu, że kompozytorski duet Youngów upichcił jedenaście typowych dla siebie numerów, koncertowych petard - bez hitów czy rozpoznawalnych cudeniek w stylu "Thunderstruck", "TNT" czy "Highway to Hell", ale typowych właśnie, AC/DC'owskich rock'n'rolli, bezpretensjonalnych i prostych, bez dziwów, ale z werwą. Kto lubi AC/DC polubi i "Rock or Bust".
Ocena może wzbudzić kontrowersje, no bo jak to, wszystko świetnie, stare dobre AC/DC (bo nigdy nowego nie było), a tylko siedem oczek. Rzecz w tym, że "Rock or Bust" to płyta przerażająco krótka, najkrótsza w całej dyskografii zespołu, bo trwająca zaledwie 35 minut. Druga sprawa, że jednak ubiegłoroczny album "Black Dog Barking" (o bliźniaczej długości minutowej) zespołu Airbourne, czyli nie udających że jest inaczej zrzynaczy i epigonów AC/DC, był jednak od "Rock or Bust" ciekawszy. Innych zarzutów nie ma, bo być ich nie może. To po prostu album AC/DC.
Grzegorz Bryk