Wywiady
Angus Young

Ktoś kto nie zna tego dżentelmena, z pewnością nie jest ani gitarzystą, ani czytelnikiem tego magazynu. Prawdziwa ikona rocka opowiada nam o Back in Black, doświadczeniach z grania w zapomnianych przez Boga dziurach, tym co ukształtowało go jako gitarzystę i dlaczego nadal słucha staroci...

2020-11-19

Angus Young jest gwiazdą – bez dwóch zdań – ale jednocześnie sam siebie nie traktuje zbyt serio. Jak to kiedyś powiedział o swojej sztuce: „Nie wybierasz się do rzeźnika na operację mózgu”. Urodzony 31 marca 1955 roku w Glasgow, jako najmłodsze z 8 dzieci, Angus miał zaledwie osiem lat, kiedy jego rodzice wyemigrowali do Australii. To tam, w Sydney, razem ze starszym bratem Malcolmem założył zespół, który miał sprzedać ponad 200 milionów płyt na całym świecie.

Śmierć brata w roku 2017 pozostawiła Angusa jedynym żyjącym założycielem AC/DC. Dalsze istnienie tej grupy było życzeniem Malcolma – chciał, by ta muzyka nadal głośno wybrzmiewała: rock’n’roll, taki jak zawsze razem grali. I jak zwierza się Angus: „Granie sprawia mi przyjemność. To coś co trzyma mnie przy życiu.”

Magazyn Gitarzysta: Co rzuciło Cię w ramiona rock’n’rolla?

Angus Young: Brzmienie gitary Chucka Berry’ego. Jest w nim wszystko: blues, rock i ta specyficzna twardość. Dla mnie jest to rock’n’roll w czystej postaci. Nie jest sterylny – jest brudny.

Czy granie na gitarze przyszło Ci z łatwością?

Kiedy byłem dzieciakiem, nigdy nie ciągnęło mnie do rakiety tenisowej. Bardziej interesowało mnie objęcie palcami gryfu gitary. Kiedy byłem naprawdę mały – teraz też jestem mały, ale wówczas byłem super mały – złapanie gryfu było dość dużym wyzwaniem. To była najtrudniejsza część.

Co pamiętasz z tych dawnych lat, kiedy tak jak inni chodziłeś do szkoły?

Nie chodziłem do niej zbyt często. Byłem wzorowym wagarowiczem. Kiedy tam poszedłem, powitało mnie: „Witamy Panie Young!” Rok to dość długie wakacje. Pierwszego dnia dyrektor wywlókł na scenę wszystkich uczniów przyłapanych na paleniu papierosów. Oczywiście Malcolm był wśród nich.

Czyli zawsze byłeś ‘niegrzecznym chłopcem’?

Pakowałem się w mnóstwo kłopotów kiedy byłem młody. Nie rabowałem oczywiście banków, ale zdecydowanie byłem dość nieokrzesanym delikwentem.

Oprócz rock’n’rolla, pasjonowałeś się także bluesem. Co pociągało Cię w tym stylu?

Emocje jakie niosą ze sobą te stare, bluesowe nagrania. Nie za bardzo jednak przepadałem za rzeczami przygnębiającymi. Bardziej podobała mi się ta weselsza, rozrywkowa strona bluesa, jak Muddy Waters. Nawet kiedy śpiewał o swojej kobiecie, uciekającej z 19-letnim kierowcą autobusu z Florydy, robił to z poczuciem humoru. To najbardziej w nim kochałem. Nie przepadałem natomiast za smutnymi klimatami – oczywiście jest wiele wspaniałych, smutnych piosenek bluesowych, ale ja wolałem weselszą stronę tej muzyki. No i język bluesa jest fantastyczny. Kiedy Muddy śpiewał, to zmieniał niektóre wyrazy tak, że tekst stawał się dwuznaczny.

Kiedy założyliście z bratem i z Davem Evansem na wokalu zespół, czy spodziewaliście się sukcesu, który przyszedł potem?

Nie, na początku myśleliśmy sobie, że będzie super jak uda się utrzymać kapelę przez tydzień...

Jest taki przełomowy moment w Waszej karierze, kiedy w kwietniu 1974 roku graliście w Victoria Park w Sydney, a Ty po raz pierwszy pokazałeś się w swoim dawnym mundurku szkolnym…

Wtedy chyba bałem się najbardziej w całej swojej karierze, ale dziękować Bogu, nie miałem za bardzo czasu na myślenie. Kiedy publika mnie zobaczyła, wszyscy wyglądali jak ryby w czasie karmienia – same otwarte ze zdziwienia usta. W głowie miałem tylko jedno – nie stać się łatwym celem dla facetów rzucających butelkami od piwa. Kombinowałem, że ułatwię im zabawę jeśli będę stał sztywno w jednym miejscu. Dlatego nigdy już się na scenie nie zatrzymałem i do dziś latam po niej jak nakręcony.

Pewnego razu graliście w pubie, którego publika nie słynęła z łagodności…

Niektóre miejsca, w których graliśmy były gorsze od kibla, uwierz mi. Czasem było tak mało miejsca, że musieliśmy stać za wzmacniaczami. Na potańcówkach szkolnych zawsze była jakaś kapela w stylu Van Halen z przystojniakiem o blond włosach, kołyszącym biodrami w rytm muzyki. W pubach gdzie my graliśmy waliło alkoholem, męskim potem i szczynami, a spod sceny gapili się na nas goście o aparycji niedźwiedzi. W takich miejscach nie mogłeś nawet nastroić gitary. Jeśli zerwałeś strunę nie mogłeś przerwać grać, bo publika by ci tego nie darowała. Zdarzało się, że kończyłem kawałek z dwoma tylko strunami na gryfie. Pamiętam jak raz powiedziałem zespołowi, że nie wyjdę na scenę, bo nie wiem czy policja jest w stanie dojechać na czas na to zadupie, a po sali ganiał jakiś wariat z tasakiem do mięsa. Dodatkowo cały pierwszy rząd był obsadzony przez gang motocyklowy. Zdałem sobie sprawę, że tylko czekają na krew i oczyma wyobraźni zobaczyłem jak krzyczą: „Dajcie nam tu tego kurdupla w szkolnym stroju!”.

Czy to prawda, że kiedyś Malcolm „pomógł” Ci wejść na scenę?

Taaa… Nagle poczułem z tyłu buta i bum, stoję pośrodku sceny, a wokół cisza jak makiem zasiał. Wszystko co możesz zrobić w takiej sytuacji to zagrać i modlić się o życie. Trzymasz głowę nisko i masz nadzieję, że na czas zobaczysz nadlatującą w twoją stronę butelkę. To się stało częścią mojego scenicznego show. Nauczyłem się chodzić jak kaczka i być ciągle w ruchu.

Kiedy w roku 1974 do zespołu dołączył Bon Scott, miał już wyrobioną reputację sceniczną i zamiłowanie do rock’n’rollowego stylu życia.

Bon dołączył do nas dosyć późno, jeśli chodzi o wiek, ale ten gość miał w sobie więcej młodego ducha niż większość ludzi o połowę od niego młodszych. Zwykł ostrzegać mnie: „Cokolwiek robię, nigdy tego nie próbuj.” Hmm… miałem kilka dzikich momentów w życiu, ale przez większość czasu mieli je wszyscy wokół mnie. Z jakiegoś powodu, mój szkolny mundurek budził w kobietach matczyne uczucia. Myślały, że jestem słodki ze względu na kompaktowe wymiary. Ale gra na scenie była czymś wręcz stworzonym dla mnie. Ludzie myśleli, że kręci się wokół mnie mnóstwo dziewczyn. W sumie to była prawda… tylko, że żadna z nich nie chciała ze mną iść do domu. Niektóre z nich mówiły mi natomiast różne soczyste rzeczy, ale nie wiem czemu. Chyba nie ma nic seksownego w… uczniu?

Latem 1976 roku, kiedy zespół zagrał pierwszy raz w Anglii na Reading Festival, po raz pierwszy zrobiłeś coś w rodzaju „striptizu”. Co Cię do tego skłoniło?

Jakaś blond laska przeszła wolnym, rozkołysanym krokiem przez fosę tuż pod sceną i nagle 30 tysięcy par oczu skupiło się tylko na niej. To niemal rozwaliło show. Wtedy Malcolm krzyknął do mnie: ‘Musisz coś zrobić, żeby odzyskać uwagę tłumu!’ Więc… opuściłem swoje szorty I od tej pory publika krzyczała na koncertach „Zdejmij to!” A ja zawsze myślałem, że krzyczą „Zdejmijcie go!” (śmiech)

Malcolm powiedział, że to głos i liryki Bona nadały temu zespołowi ów charakterystyczny sznyt.

Bon mówił o sobie, że jest graficiarzem z toalety. Nie mówił o sobie w samych superlatywach. Ale prawda jest taka, że potrafił zbudować jakąś historię ot tak, z czegokolwiek. ‘She’s Got Balls’ to tekst o jego pierwszej żonie. Z kolei ‘Problem Child’ napisał dla mnie – ale wiesz, nie posiadałem noża, jak to opowiada piosenka. Ojciec schował przede mną nóż kiedy miałem 4 lata. Najwyraźniej z gitarą w ręku byłem już wystarczająco groźny dla otoczenia. Ale fakt… Bon podsumował mnie celnie w dwóch słowach.

30 kwietnia 1978 roku AC/ DC zagrało w Apollo Theatre w Glasgow, w mieście Waszych narodzin. Tam powstał jeden z najlepszych albumów koncertowych w historii rocka: ‘If You Want Blood You’ve Got It’.

To było magiczne show. Jedna noc, rozstrojone gitary, sprzężenia zwrotne, puszczający bąki wokalista… cokolwiek.

Z kolei w 1979 roku mieliście swą pierwszą „milionową” płytę: ‘Highway To Hell’.

To był krążek, którym narobiliśmy ‘szumu’ w Ameryce.

Sam tytuł był prowokacyjny, szczególnie dla tzw. „moralnej większości” w USA – a na okładce dodatkowo sportretowano Cię z rogami i diabelskim ogonem. Co Was skłoniło do takiej kontrowersji?

Jak tylko użyliśmy tytułu „Highway to Hell”, amerykańska wytwórnia płytowa momentalnie wpadła w panikę. Jeśli chodzi o religię, to myślałem, że wszędzie jest tak jak w Australii. Tam nazywamy ich ‘biblijnymi dewotami’ i stanowią nieliczną mniejszość, naprawdę nieliczną. Chrześcijaństwo nigdy nie było zbyt popularne, pewnie przez to poczucie winy, które starają się każdemu zaszczepić. Ale w Ameryce masz kolesi w prześcieradłach, trzymających nad głowami tablice z modlitwami, pikietujących na koncertach. Kiedy ich zobaczyłem, zapytałem: ‘Z czyjego powodu oni tu są?’ A ludzie mówią: „Z waszego!” No i zaczęły się te wszystkie historie, że jak się puści płytę na wspak, to można usłyszeć sekretne satanistyczne przesłania. K**wa, a po ch** grać płytę do tyłu? Tam jest wyłożone jawnie i prosto na tacy już w samym tytule: „Autostrada do Piekła”.

Po trasie promującej tę płytę Malcolm i Bon spotkali się w Londynie, aby pracować na tym, co przerodziło się w „Back in Black”. Jak dużo muzyki napisał Bon?

Tylko odrobinę, na tydzień przed śmiercią. Zaczęliśmy robić materiał z Bonem na bębnach, bo to był jego pierwszy instrument. Potem on szedł w cug, a ja i Malcolm pracowaliśmy nad riffami.

Kiedy Bon odszedł w lutym 1980 roku, po zbyt wielu rock’n’rollowo spędzonych nocach, czy przestraszyłeś się, że taki tryb życia może prowadzić wprost w objęcia Śmierci?

Jako człowiek, Bon zaglądał oczy w śmierci wiele, wiele razy. Zwykle mawiał: „Pewnego dnia każdy musi odejść i ja też będę sztywny.”

Czy czułeś, tak jak spora część fanów, że Bona nie da się nikim zastąpić?

Kiedy zaczęlismy przesłuchania kandydatów, wielu z nich pytało: „Jak mam śpiewać, kiedy gracie tak głośno?” A my odpowiadaliśmy: „Nie chcemy, żebyś śpiewał. Chcemy, żebyś wrzeszczał!”

W tej roli sprawdził się Brian Johnson?

Ta. Zawsze powtarzałem, że brzmi jakby ktoś upuścił mu kowadło na stopę. I tak jak Bon, Brian miał zawsze dobre poczucie humoru.

Na pierwszy rzut oka „Back in Black” jest po prostu znakomitą, rock’n’rollową płytą. Ale na głębszym poziomie, to pomnik dla przyjaciela.

Cały ten album jest dedykowany Bonowi. To dlatego okładka jest czarna, a pierwsze dźwięki jakie słyszysz to kościelny dzwon. Taka symbolika pojawiła się tam po raz pierwszy w historii zespołu.

Patrząc na wszystko przez co przeszło AC/DC, czy jesteś w stanie wyjaśnić dzięki czemu udało się Wam przetrwać?

Niektórzy mówią, że siedzimy „na górze” już zbyt długo. Myślę, że powodem utraty popularności przez niektóre kapele jest próba sztucznego dopasowania się do tego co aktualnie jest modne. My po prostu gramy rocka. Jest dla nas za późno, byśmy się mogli wziąć za ballady. Rock’n’roll to jest to co robimy najlepiej. Czasem ktoś mnie pyta, czy mam ochotę pograć jakąś inną muzykę poza AC/ DC. Oczywiście, w domu gram czasem bluesa, ale po jakichś pięciu minutach trafia mnie szlag i mówię „Walić to!” A potem znów gram hard-rocka.

Od samego początku grałeś prosto, czysto rock’n’rollowo, bez zbędnych udziwnień...

Wymyślenie piosenek kalibru „Let There Be Rock”, „Highway To Hell” czy „Back In Black” jest niezłym wyzwaniem. Każdy kawałek, który robimy musi się bronić. Większość naszych tekstów dotyczy seksu, tak jak to jest w rocku. Napisanie piosenki o swoim psie jest mało zabawne. Ale tak naprawdę nigdy nie odnalazłem niczego ‘seksi’ w muzyce. Nie w tym, co z zamierzenia twórcy miało być ‘seksi’. Teraz to byłby dobry temat dla Freuda… Jeśli przyjrzysz się bluesowi, to jest standardowe tempo spacerowania po deptaku. I my też się na tym opieramy. Muzyka musi być związana z życiem.

Czy śledzisz rozwój nowoczesnej muzyki?

Nieee… Kiedy wsiadam do auta, natychmiast w ruch idzie taśma z Muddym Watersem, chociaż słyszałem to już kilkaset razy. Kocham Chucka Berryego. W obecnych czasach wszystko brzmi tak ‘miło’ – bez brumu, bez trzasków, sterylnie czysto. A ja lubię ten brud! Lubię słyszeć jak rozgrzewają się lampy we wzmacniaczu i jak prąd skacze po elektrodach. To jest energia w czystej postaci. Nadal siedzę godzinami słuchając tego co na gitarze zagrał Chuck Berry. Nie ma dnia, w którym nie miałbym wiosła w rękach. I już prawie osiągnąłem jego poziom – gram teraz dwoma palcami!

 

To czego nauczyłeś się w latach 70. – ciągłego poruszania się po scenie – a co robisz aż po dziś dzień. Jak dajesz radę?

Po występie zwijam się na kilka godzin. Próbuję się ukryć, ot na wypadek jakby ktoś mnie dorwał by powiedzieć: „Hej, nie zagrałeś dziś wieczorem mojej ulubionej piosenki!” Potrzebuję chwili relaksu. Nie dałbym rady być „tym Angusem Youngiem” ze sceny cały czas. Wypaliłbym się od środka w ciągu tygodnia. Na jednej z ostatnich tras moja waga spadła do 42 kg. A kiedy zaczynaliśmy, ważyłem około 50
.
Czy nadal denerwujesz się przed koncertem?

Czasami. Ale musisz trzymać psychikę na wodzy, dać sobie przed występem kopa w tyłek. Zazwyczaj, kiedy już założę mundurek, jest OK. Jestem nakręcony, nerwowy, ale nie spanikowany. Przynajmniej nikt mnie nie zmusza do noszenia makijażu. Z dumą obnoszę swoje pryszcze. Czasem zrywam boki ze śmiechu, bo zdarza mi się nie domknąć właściwie zapalniczki przed schowaniem. Bo zwykle przed występem idę się odlać i zapalić papierosa. Więc jeśli zobaczycie kiedyś, że wybiegam na scenę w płonących szortach, będziecie wiedzieć co się stało.

Co czujesz stojąc przed publicznością na scenie.

Jestem na swojej własnej, małej chmurce. Do głosu dochodzi adrenalina. To coś jak start samolotu. Jestem wtedy podekscytowany. Kiedy w kotłach ogień bucha aż miło, jest to najlepsze uczucie na świecie. Ale jeśli coś pójdzie źle, to czujesz się, jakby ktoś ci wetknął od tyłu rozgrzany do czerwoności pogrzebacz. Show zwykle mija dość szybko. W jednej chwili wchodzisz na scenę, a w kolejnej już z niej schodzisz. Wtedy musisz wrócić do swojego normalnego ‘ja’. To jest dość trudne, bo jak już raz wejdziesz w rolę ‘ucznia’ to trudno z niej wyjść. Jestem więc jak dwie różne osoby w jednym ciele – a czasem nawet trzy!

Kto jest tym trzecim?

Tego właśnie próbuję się dowiedzieć od lat. Gram na scenie i patrzę na własne nogi – co one właściwie robią, w którym kierunku zechcą teraz pójść. Kaczy chód pojawia się dość naturalnie. To wszystko co robię – podążam za nogami i za gitarą.

Nadal Cię to kręci?

Ta. Kiedy tylko włożę swój mundurek, a nogi zaczynają drżeć – wiem, że jestem gotów!