Kolejne DVD w dorobku AC/DC dokumentuje ostatnią, gigantyczną, trwającą przeszło dwa lata trasę zespołu, która przetoczyła się przez cały świat. 168 koncertów Black Ice World Tour zgromadziło blisko 5 milionów widzów i przyniosło Australijczykom ponad 440 milionów dolarów zysku.
W ramach trasy, w grudniu 2009 roku, kapela po 13 latach przerwy zawitała do Argentyny i zagrała trzy wyprzedane koncerty (łącznie ponad 200 tysięcy widzów) na stadionie narodowym River Plate (a właściwie Estadio Monumental) w Buenos Aires. "Live At River Plate" zarejestrowano właśnie podczas tych trzech występów, choć w trakcie oglądania DVD w żadnym momencie nie da się zauważyć, że set stanowi kompilację kilku występów. Całość zrealizowana została z prawdziwym rozmachem, jaki cechował zresztą całe tour. Wystarczy rzec, że zespół oraz ekipa techniczna spędzili w Argentynie dziewięć dni, z czego trzy pochłonęła budowa wielkiej jak lotnisko sceny, z pomostem o długości pasa startowego, wbijającym się w tłum, po którym wciąż zasuwał niezmordowany Angus Young.
Do rejestracji koncertów użyto łącznie 32 kamer, i to naprawdę widać. "Live At River Plate" doskonale dowodzi, że tego typu wydarzenia zdecydowanie lepiej oglądać w domu, na ekranie własnego telewizora. Widz otrzymuje bowiem zarówno ujęcia z lotu ptaka na cały stadion, jak i niesamowite obrazy ogromnej rzeszy ludzi, bez przerwy podskakującej i falującej niczym ocean, liczne shoty na poszczególnych fanów (przeważnie na wyjątkowej urody fanki) oraz, rzecz jasna, na samych muzyków w niezliczonej ilości konfiguracji. Materiał zmontowano mistrzowsko, brak tu zbyt szybkich cięć czy zbędnych prób stosowania pseudoniekonwencjonalnych rozwiązań. Tak powinno wyglądać każde rockowe DVD. Tym bardziej, że "Live At River Plate", jak mało które wydawnictwo pokazuje, że muzyka i uczestnictwo w koncercie to nic innego jak współczesna forma religijnego rytuału.
Zespoły tej rangi, co AC/DC, raczej nie silą się już na niespodzianki. Nawet fakt rejestracji DVD nie skłonił Australijczyków do odejścia od rutyny tour. Nic więc dziwnego, że setlista "Live At River Plate" była identyczna z tą odgrywaną przez całą trasę, z warszawskim koncertem włącznie (jedyna różnica to grany "Dog Eat Dog" wymiennie z "High Voltage"). Wykonanie, oczywiście, perfekcyjne, wszak nie od dziś wiadomo, że rock to substancja konserwująca, lepsza i na pewno zdrowsza od benzoesanu sodu. Dodatkowe atrakcje (również nie różniące się od innych koncertów na trasie, ale nie zdradzę ich, żeby nie psuć niespodzianki) może nie oszałamiają, ale ich zadaniem było przede wszystkim nie przyćmić warstwy muzycznej.
Dla mnie największymi bohaterami tego show są fani. Zarówno ci stłoczeni w gigantycznej masie, poruszającej się niczym jeden organizm, ci, których wychwyciła kamera, najczęściej ze świecącymi czerwonymi rogami na głowach (zakładam, że handlarze tym gadżetem zarobili na godziwą emeryturę), czy wreszcie ci, którzy pojawili się w filmie "The Fan, The Roadie, The Guitar Tech & The Meat", dodanym jako bonus do gigu. Dla nich AC/DC to religia, a Angus - bóg. Oglądamy opowieści ludzi, którzy by zobaczyć swych idoli w wersji live, przejechali ponad tysiąc kilometrów i spali na kartonie pod stadionem. Wrażenie robi też fragment audycji radiowej z udziałem faceta, który w tajemnicy przed rodziną wziął kredyt, żeby udać się do Europy na koncerty Australijczyków, a teraz, gdy ci przyjechali do jego miasta, nie ma za co kupić biletu, bo właśnie stracił pracę. W jednej ze scen Brian Johnson mówi, że jeszcze nigdy nie słyszał 60 tysięcy ludzi, chóralnie wyśpiewujących fragmenty tekstów zespołu. Nic dziwnego, że wybór producentów koncertu padł właśnie na Argentynę.
"The Fan, The Roadie, The Guitar Tech & The Meat" przedstawia również kulisy organizacji koncertu oraz budowy sceny, co stanowiło niemałe wyzwanie, biorąc pod uwagę, że w budynku stadionu zlokalizowane są... dwie szkoły. Film oddaje również głos technikom muzyków, którzy zdradzają niektóre tajniki swojej pracy. Znakomite wydawnictwo.
Szymon Kubicki