'Łot de fok!?' Właśnie to chce się powiedzieć po odsłuchu 'Illud Divinum Insanus'. Nie zazdroszczę rzeszy ludzi, dla których Morbid Angel to wciąż bogowie death metalu. Rozczarowanie, jakie zapewne przyniesie im ten materiał, porównać można tylko z momentem upadku naiwnej dziecięcej wiary w istnienie Świętego Mikołaja.
W czym problem? Otóż, panowie postanowili nie oglądać się na oczekiwania fanów, rozbudzone ponad miarę ośmioletnią przerwą wydawniczą, i nagrać album odważny, eksperymentalny. Brawa za tę decyzję. Szkoda, że nie wyszło. I to nawet bardzo. Rezultat zmiksowania death metalu z 'nowoczesnymi' beatami, podpatrzonymi zresztą u innych wykonawców, jest po prostu kiepski, a momentami wręcz żenująco słaby. Bolączką 'Illud Divinum Insanus' nie jest sam zamysł ‘pójścia pod prąd’, ale jego zupełnie nieumiejętna realizacja. Album brzmi tak, jakby Azagthoth i spółka spędzili wspomniane osiem lat, które upłynęły od "Heretic" (swoją drogą, był on niemal równie marny jak recenzowany krążek, choć z innych przyczyn) w jaskini, odcięci od wszystkiego, co w międzyczasie wydarzyło się w muzyce. To sprawia, że deathmetalowe kawałki są tu po prostu do bólu przeciętne, a wszelkie eksperymenty wyszły nie dość, że nieudolnie, to jeszcze archaicznie i siermiężnie.
'Illud Divinum Insanus' zupełnie mnie nie przekonuje. Niby jest eksperymentalny, a tak naprawdę zachowawczy, jakby muzycy zatrzymali się w pół drogi. W żadnym momencie zespół nie odważył się na coś naprawdę mocnego, choć sam był chyba całkiem innego zdania, skoro na samym początku albumu (zaraz po udanym 'Omni Potens', który świetnie sprawdza się jako intro) umieścił 'Too Extreme', oparty na plastikowym, mechanicznym, prostackim beacie. Gdyby jeszcze było to chociaż naprawdę mocne uderzenie... Niestety, wbrew tytułowi, Morbid Angel lokuje się tu bliżej Samael niż choćby takiego Iperyt. Powtórkę z rozrywki kapela serwuje w kolejnym samael-owatym, katastrofalnie słabym 'Destructos Vs. the Earth / Attack', który na kilometr zajeżdża sobotnią imprezą w remizie. A to nie koniec atrakcji, jest przecież jeszcze kuriozalny 'Radikult', to jest niemal dosłowny cytat z twórczości Marilyn Manson oraz 'Profundis - Mea Culpa', jeszcze jeden siermiężny potworek, napędzany automatem perkusyjnym, który jedynie pozoruje agresję. Moja definicja eksperymentu jest nieco inna. Jedynym w miarę udanym utworem z tego zestawu jest 'I Am Morbid'. Pomijając oklepane rozpoczęcie, które słyszałem już nie tylko u Mansona, ale i u Arch Enemy, ujmuje on swoistą przebojowością, choć to w zasadzie jego jedyny walor.
Pozostałe, deathmetalowe kawałki to niestety nudnawe stany średnie, z kilkoma jedynie fajniejszymi momentami. Co gorsza, można przyczepić się nawet do produkcji, a zwłaszcza do katastrofalnego brzmienia perkusji. Pomijam fakt, że potencjał utalentowanego Tima Yeunga nie został tu w pełni wykorzystany, to jeszcze partie bębnów mocno cofnięto w miksie, przez co instrument ten cyka sobie gdzieś w tle, nie dodając do całości żadnej mocy.
Zerkając pobieżnie na reakcje słuchaczy, widoczne (rzecz jasna przed oficjalną premierą) tu i ówdzie, jedno nie ulega wątpliwości - Amerykanom skutecznie udało się wbić kij w mrowisko. Panowie założyli przy tym, że mają do czynienia z potulnymi i zdyscyplinowanymi mróweczkami, które po początkowej panice i zamieszaniu, szybko na powrót się zorganizują i rządkiem wyruszą do sklepu po egzemplarz 'Illud Divinum Insanus'. Obawiam się, że oczekiwanego sukcesu nie będzie, a parafrazując znane powiedzenie, 'kto kijem wojuje, od kija ginie'. Szczerze, nie spodziewałem się, że Azagthoth w takim aż stopniu da się zdominować przez lateksowe zapędy Davida Vincenta. 'Mea culpa… mea mea culpa', śpiewa Vincent w ostatnim utworze. I ma rację.
Szymon Kubicki