Stało się to, co się stać musiało. Twórcy jednej z najważniejszych płyt w historii metalu (mam rzecz jasna na myśli "Unquestionable Presence") powrócili na scenę z nowym materiałem. Reaktywacja Atheist przebiegała na raty. Zaczęło się od dość nieśmiałych, choć udanych występów na żywo (z tej okazji wydano w ubiegłym roku koncertówkę z Wacken), a później pojawiły się zapowiedzi wydania premierowego albumu.
Wreszcie najnowsze dzieło Amerykanów, wydane po siedemnastoletniej (!) przerwie, ujrzało światło dzienne. W tym momencie zasadne wydaje się pytanie, czy tego rodzaju powrót ma jakikolwiek sens? Zaniepokojonych uspokajam - zdecydowanie ma, bowiem "Jupiter" jest naprawdę bardzo dobry.
Do pełni szczęścia zabrakło tylko, by kapela reaktywowała się w oryginalnym składzie. Trzon Atheist stanowią teraz Kelly Shaefer i perkusista Steve Flynn, który zagrał na dwóch pierwszych płytach zespołu. Dołączyła do nich dwójka gitarzystów (Chris Baker i Jonathan Thompson), dzięki czemu Shaefer może na koncertach skupić się wyłącznie na wokalu. Podczas pracy w studio frontman nie zrezygnował jednak z tego instrumentu, dlatego na recenzowanym krążku znalazły się ścieżki zarejestrowane przez trzech gitarzystów. W ekipie zabrakło niestety Tony’ego Choya, partie basu nagrał więc Thompson - najmłodszy stażem w ekipie Atheist.
Jak wspomniałem, "Jupiter" to bardzo dobra płyta. W odrębnej (i coraz bardziej licznej, bo dziś kto żyw, powraca na scenę) kategorii albumów powrotnych - wręcz znakomity. A że z powrotami bywa różnie, bez trudu można było wyobrazić sobie i taki scenariusz, że Amerykanom nie udaje się sprostać oczekiwaniom. Tak stało się na przykład z wydanym dwa lata temu materiałem Cynic (biorąc poprawkę na to, że Cynic nigdy nawet nie zbliżył się do poziomu Atheist). Na szczęście u Atheist wszystko (no, prawie wszystko) poszło jak należy. Kapeli udała się trudna sztuka jednoczesnego nawiązania do najjaśniejszych momentów własnej przeszłości (to jest przede wszystkim do "Unquestionable Presence"), jak i nadania muzie nieco odmiennego oblicza, przy zachowaniu charakterystycznych cech własnego stylu. Czy taki zabieg przyniesie wymierne korzyści, okaże się w przyszłości. Na pewno jednak pod względem artystycznym trudno zespołowi cokolwiek zarzucić.
Po tylu latach nieobecności na scenie Atheist dobitnie udowadnia, że dziś również ma wiele do powiedzenia w dziedzinie technicznego death metalu. Amerykanie nie wiedzą, co to prosta melodia; każdy kawałek musi być połamany w więcej niż wielu miejscach, przy czym nie sprawia to jednak wrażenia kombinowania na siłę. "Jupiter" jest zdecydowanie muzyczny i naprawdę świetnie płynie; choć dźwiękowa budowla albumu powstała z wielu klocków różnych kształtów i rozmiarów, jest bardzo stabilna.
Mam wrażenie, że mniej tu czysto jazzujących momentów, poza tym wcześniej były one mocniej uwypuklone. Tym razem do głosu doszły nieco inne elementy. Wydaje się, że Amerykanie za wszelką cenę chcieli pokazać, iż na starość nie zmiękli i nie złagodnieli. Dzięki temu "Jupiter" to mocny, a przede wszystkim cholernie intensywny materiał. Bez wątpienia najmocniejszy i najbardziej wściekły w całej dotychczasowej historii kapeli. Nie ma tu czasu ani miejsca nawet na chwilę oddechu, bo perkusista naprawdę mocno forsuje tempo. Także Shaefer śpiewa inaczej, zdecydowanie bardziej agresywnie. Wrażenie intensywności pogłębia jeszcze gęste upchanie wszystkich instrumentalnych ścieżek. Generalnie metoda ta sprawdziła się, brak jednak w kompozycjach nieco powietrza i subtelności. Pod tym względem (pod innymi zresztą także) "Unquestionable Presence" mimo wszystko zostawia "Jupiter" w tyle o kilka długości.
Ponadto, odnoszę wrażenie, że zgodnie z najnowszymi trendami pracy w studio brzmienie "Jupiter" zostało dość mocno skompresowane. Przez to materiał brzmi bardzo głośno (porównajcie z wcześniejszymi płytami), dzieje się to jednak kosztem dynamiki. Całość idealnie nadaje się do słuchawek, ale w kolumnach czy samochodzie może trochę męczyć. Nie obraziłbym się też na nieco wyraźniejsze uwypuklenie linii basu, choć np. w "Ficticious Glide" słychać go całkiem nieźle. Za to drugi element sekcji rytmicznej to autentyczne mistrzostwo. Warto przynajmniej raz posłuchać "Jupiter", koncentrując się wyłącznie na partiach perkusji. Podsumowując, jest bardzo dobrze, ale w bezkrytyczny zachwyt nie wpadam.
Szymon Kubicki