Asymmetry Festival 2011 - 29.04 - 01.05.2011 - Wrocław
Tegoroczny długi majowy weekend wyjątkowo obficie sypnął różnego rodzaju wydarzeniami. Amerykanie poinformowali, że udało im się wreszcie wysłać Osamę do raju na zabukowane spotkanie z 72 dziewicami. Rozmodlona armia naszych rodaków, ramię w ramię z równie imponującymi liczebnościowo szwadronami z Hiszpanii i Meksyku, dokonała najazdu na Rzym.
Wieczne Miasto przetrwało nie takie wydarzenia, za to sprzedawcy dewocjonaliów zarobili na godziwe emerytury. Ponad pięć i pół tysiąca gitarowych fetyszystów zagrało Hey Joe na wrocławskim rynku, w pobliskim Firleju zaś tradycyjnie już zabrzmiały asymetryczne dźwięki. O wyjątkowości tego festiwalu w polskiej rzeczywistości napisano już wiele, ja odsyłam w tym zakresie do ubiegłorocznej relacji. Na pewno warto zauważyć, że mimo pewnych zmian (a może właśnie dzięki nim) w ekipie organizującej festiwal, trzecia edycja Asymmetry, nie odchodząc od przyjętej formuły, okazała się spójniejsza, bardziej wyrównana i całościowo stojąca na wyższym poziomie aniżeli ta ubiegłoroczna. Udało się uniknąć ewidentnych wtop, gwiazdy zaświeciły tak, jak tego od nich oczekiwano, wywołując takie reakcje publiczności, o których rok temu można było co najwyżej pomarzyć. Wydaje się, że Asy zmierza we właściwym kierunku, choć ekipie Firleja przyjdzie się jeszcze zapewne zmierzyć z rosnącymi oczekiwaniami asymetrycznej publiki.
Dzień 1 - piątek
Niełatwe zadanie rozpoczęcia festiwalowych atrakcji przypadło kępińskiemu Zoltar(owi), który głosami publiczności zwyciężył w konkursie Neuro Music. Niestety, na tym wyborcy zespołu zakończyli swą aktywność, bowiem sceniczne popisy tego trio obserwowały jakieś dwie garście widzów. Taki właśnie jest pożytek z demokracji. W sumie szkoda, bo zespół ma pomysł na granie, nawet jeśli rezygnacja z wokaliz i ograniczenie instrumentarium do sekcji rytmicznej oraz elektroniki nie jest niczym szczególnie odkrywczym. Niemniej, bas pracował całkiem ładnie, a osobnik odpowiedzialny za syntetyczne dźwięki również zna się na swojej robocie. Całkiem solidnie, choć bez większych emocji.
Oranssi Pazuzu był jednym z najbardziej oczekiwanych przez nas zespołów tegorocznego Asymmetry. Twórcy rewelacyjnej "Muukalainen Puhuu" mieli dostarczyć nam solidnej dawki wrażeń; postarali się, prawie im się udało, jednak ostatecznie w ich secie zabrakło większej dawki szaleństwa i narkotyczno-spacerockowej aury, tak wyraźnie cechującej debiut. Być może to wina zbyt masywnego brzmienia, które zatuszowało wszelkie niuanse; być może nie do końca szczęśliwego doboru utworów do setlisty. Dopiero druga, nieco spokojniejsza połowa występu pozwoliła wprowadzić nieco więcej klimatu. Obawiam się jednak, że ta część publiki, która nie znała studyjnych materiałów Pomarańczowego Pazuzu, mogła nie do końca chwycić, na czym polega unikalność kapeli. Utwierdzają mnie w tym późniejsze, pokoncertowe komentarze, skoncentrowane na emo-wyglądzie muzyków i na tak istotnych kwestiach, jak strój wokalisty czy brak obuwia u innego z grajków. Ja ich granie kupuję, ale trochę szkoda nie do końca wykorzystanej przez Finów szansy na to, by przekonać do siebie większą część zgromadzonych.
Masywne, mocno zbasowane brzmienie dominowało również podczas setu Zoroaster. W przyjętej przez Amerykanów stylistyce nie przeszkadza to jednak aż tak bardzo, zwłaszcza, że nie da się ukryć, że partie gitary Willa Fiore do szczególnie finezyjnych i skomplikowanych nie należą. Kapela, podobnie jak zwykł to czynić Weedeater, ustawiła się w jednej linii, przesuwając zestaw perkusyjny do przodu, w stronę krawędzi sceny. Bez wątpienia wpłynęło to na wizualną stronę występu, bowiem większa część show Zoroaster spoczywa na barkach pałkera. Dobrze, że ustawiłem się akurat w pierwszym rzędzie, bo Dan Scanlan gra mocno, widowiskowo i ekspresyjnie; niesamowicie okładał bębny, łamiąc przy tym kilka pałek. Basista również pokazał kilka ciekawych scenicznych sztuczek, między innymi kilkakrotnie traktując gryfem gitary ustawiony najbliżej talerz zestawu Scanlana. I choć grającemu za chwilę Weedeater niczego nie mogę zarzucić, to właśnie Zoroaster był dla mnie tego dnia zespołem numer jeden.
Weedeater ma to do siebie, że największe wrażenie robi na żywo, oglądany za pierwszym razem. Od pierwszych minut setu, rozpoczętego od "Good Luck and Good Speed" miałem nieodparte wrażenie powtórki z rozrywki, zarówno biorąc pod uwagę brzmienie, jak i prezencję. Jak zwykle, maksymalnie zżulony Dixie w podartych spodniach robił takie same miny i zachowywał się dokładnie tak samo, jak w czasie koncertu, który widzieliśmy rok temu na Hellfest. No dobra, tym razem było trochę mniej podskoków, przydarzyły się też drobne problemy z oporną butelką whiskacza. Kapela przebudowała, rzecz jasna, setlistę, dorzucając kawałki ze świeżego "Jason... The Dragon", który jednak moim zdaniem nie dorównuje poprzedniemu krążkowi. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo dobry gig, okraszony eleganckim, chyba najlepszym tego dnia nagłośnieniem. Tak czy owak, dla mnie to nie wystarczyło, żeby przebić Zoroaster.
Duet Lloyd Turner, który miał zakończyć piątkowe wydarzenia, do Wrocławia nie dojechał, o czym poinformowała kartka na szybie przy wejściu do klubu. W zamian, hokus pokus, organizatorzy wyczarowali Bruce’a Lamonta z Yakuza. Ciekawe, skąd Lamont wziął się tego dnia we Wrocławiu, ciekawe również, dlaczego sam, a nie z zespołem. Trochę to dziwne, że Yakuza nie dotarła na Asymmetry kolejny raz, bo przecież, wbrew oficjalnej propagandzie, w Europie pojawił się cały skład kapeli i zaledwie tydzień wcześniej zagrał na Roadburn. Wracając do Lamonta, jego solowy występ okazał się całkiem interesujący i naprawdę mógł się podobać, zwłaszcza wielbicielom plemienno-indiańsko-bliskowschodnich klimatów. Mowa tu przede wszystkim o warstwie wokalnej, opierającej się w głównej mierze na zaśpiewach rodem z indiańskiego przedstawienia dla turystów. Solowy set ma oczywiście swoje ograniczenia techniczne, stąd dość duża rola różnego rodzaju efektów, przede wszystkim typu delay, z których Lamont korzystał, odtwarzając nagrane wcześniej partie gitary. Nie mogło również zabraknąć dźwięków saksofonu i klarnetu. Bardzo klimatyczne, choć dość krótkie show.
Dzień 2 - sobota
Sobota stała pod znakiem elektrycznego czarodziejstwa i mam wrażenie, że przed zaplanowaną gwiazdą mogłoby zagrać cokolwiek, a nikt by nawet nie pisnął. Zresztą, bilety na ten dzień wyprzedano; wyczynu tego nie pobił nawet kolega Justin i jego automatyczna perkusja.
Na początek, Kokomo próbowało przekonać zgromadzoną publiczność, że post-rock jeszcze żyje. Owszem żyje, ale patrząc na poczynania Niemców chciałoby się rzec, co to za życie? Nie powiem, żeby zespół zagrał źle, ale bez wątpienia jego wersja post-rocka jest całkowicie wtórna, zarówno, jeśli chodzi o schemat kompozycji, jak i zachowanie na scenie. Czwórka panów na froncie (w tym trzy gitary, choć nie mam pojęcia, po co aż tyle, skoro wcale tego nie słychać) zaczyna więc spokojnie, opierając się przede wszystkim na jakże osłuchanym, typowym dla tej stylistyki tremolo. W pewnym momencie dorzucają do pieca i zaczynają gibać się niczym trzciny na wietrze, dodając do tego okazjonalne obroty wokół własnej osi. Aż dziw, że nie pozabijali się przy tym nawzajem gryfami swoich gitar. Brzmi znajomo? Nie inaczej. Sugerowałbym Kokomo próbę zerwania z tym schematem, bo potencjał jest, ale póki co trudno odróżnić ich od batalionów podobnych im bandów.
Julie Christmas zrobiła furorę wśród dużej części zgromadzonych, mnie jednak profana wygnała z sali (z pierwszego rzędu!) po kilku utworach. Poziom grafomanii tego występu szybko przekroczył bezpieczne dla zdrowia normy i pozostawanie dłużej w zasięgu rażenia odgłosów (bo przecież nie śpiewu) przez nią wydawanych, mogło wywołać poważne, a przy tym zdecydowanie niepożądane, konsekwencje. Nie rusza mnie malowanie sobie paska na oczach, owijanie kabla od mikrofonu wokół szyi, śpiewanie gdzieś zza stojących z boku sceny głośników czy demonstracyjne osuszanie butelki whiskey. To performance, który widziałem już wielokrotnie. Mógłbym wprawdzie zobaczyć go raz jeszcze, ale towarzyszący frontmance muzycy również mają swoje na sumieniu, serwując smętne, usypiające dźwięki. Najgorszy koncert Asymmetry, choć i tak lepszy od ubiegłorocznego setu Tesseract, po którym do dziś mam koszmary.
Za to o The Secret złego słowa nie powiem. Ponownie zdobyte miejsce przy barierce (choć z myślą o Wizards) umożliwiło mi dokładną obserwację koncertu, choć jednocześnie wystawiło na dość zmasowane, raczej mało selektywne brzmienie. Możliwe jednak, że tak wyglądało to w całym klubie. Włosi rozpoczęli od zmyłki, bardzo masywny slugde'owy początek mógł zwieść na manowce wszystkich, którzy nie kojarzą studyjnej twórczości podopiecznych Southern Lord. Później jednak, zgodnie z przewidywaniami, zaatakowali publiczność serwowanymi praktycznie bez żadnych przerw agresywnymi kawałkami, pochodzącymi przede wszystkim ze świetnego "Solve Et Coagula". Ekspresyjny i niepokorny frontman Marco Coslovich dwukrotnie wprawił w konfuzję ochroniarzy, najpierw omal nie zrzucając odsłuchu ze sceny, później zaś, na zakończenie gigu, stając na barierce i rzucając się w tłum. Porządny, bezkompromisowy strzał w wykonaniu The Secret to jeden z najlepszych momentów całego festu.
Setlista The Secret:
Intro
Death Alive
Where It Ends
Antitalian
Weatherman
Double Slaughter
War Desire
Pleasure In Self Destruction
Eve of The Last Day
Funeral Monolith
1968
Przezornie nie opuszczam miejsca przed barierką i nie robi tego nikt inny. Słusznie, bo w czasie przerwy przed sceną pozostało cakiem sporo osób. Obserwowanie Electric Wizard z innego miejsca niż pierwszy rząd nie wchodziło w rachubę. Niska scena Firleja to autentyczna niedogodność, im dalej od sceny tym coraz gorsza widoczność, która przy końcu spada właściwie do zera. A przecież Jus Oborn do wielkoludów nie należy, o Liz Buckingham nie wspominając. Ścisk był niesamowity, a zachowanie publiczności, która doskonale przyjęła Anglików, wprawiło mnie w autentyczne zdumienie. Czego jak czego, ale crowd surfingu w czasie takiego koncertu się nie spodziewałem, zresztą myślę, że zespół również. "Black Masses" to właściwie kontynuacja bardziej "piosenkowego" i przebojowego kierunku, w pełni rozwiniętego na wcześniejszym "Witchcult Today". Znalazło to swoje odzwierciedlenie w charakterze gigu. Dwa lata wcześniej, kiedy mieliśmy okazję widzieć Electric Wizard po raz pierwszy, zespół zmiażdżył wszystkich ciężarem kompozycji pochodzących z "Dopethrone". Tym razem, w miejsce "Funeralopolis" i "We Hate You" wskoczyły utwory z najnowszego albumu. Tym samym, aż sześć zagranych tego wieczoru kawałków pochodziło z dwu ostatnich materiałów Anglików. Dzięki temu, począwszy od zagranego na początek, doskonałego "The Chosen Few", poprzez "Scorpio Curse", " The Nightchild", "Witchcult Today", czy wreszcie przebojowy "Black Mass", Czarodziej zagrał po prostu bardziej przystępnie, melodyjnie, powiedziałbym nawet - hiciarsko. Co ciekawe, najbardziej zadowolony z tak gorącego przyjęcia wydawał się być uśmiechnięty basista Tas, którego sam wygląd sprawia, że dzieci uciekają z płaczem, ludzie barykadują się w domach, kury przestają się nieść, a mleko w lodówce kwaśnieje. Co tu dużo mówić, genialny koncert genialnego zespołu.
Setlista Electric Wizard:
The Chosen Few
Scorpio Curse
The Nightchild
Return Trip
Satanic Rites of Drugula
Black Mass
Witchcult Today
Dopethrone
Tyle wrażeń wystarczy, odpuszczamy zaplanowany na koniec Microphonics.
Dzień 3 - niedziela
Dzień rozpoczyna drugi zwycięzca konkursu Neuro Music, wybrany głosami jury Elvis Deluxe. Choć ekipa ta co jakiś czas gra koncerty tu i tam, miałem okazję widzieć ich wcześniej tylko jeden raz. Muszę przyznać, że kapela nabrała w międzyczasie wyraźnego scenicznego obycia. Większy luz i naturalność, choć trudno tu mówić o jakimś szczególnym szaleństwie, przełożyły się na bardzo dobry koncert. Oczywiście, nie bez znaczenia pozostaje setlista; kawałki z drugiego albumu "Favourite State of Mind" na żywo sprawdzają się świetnie i nawet nieszczęsny refren w "Let Yourself Free" nie wywołał wielkiego bólu zębów.
Setlista Elvis Deluxe:
Intro (Out There)
This time
Let Yourself Free
Out All Night
To Tell You
The Apocalypse Blues
Between Heaven and Hell
Outro (Break the Silence)
Dwa zestawy perkusyjne i rozbudowany zestaw klawiszy w centralnym miejscu sceny - Oozing Goo dość radykalnie zmienił klimat. O ile potencjał podwójnej perkusji nie został do końca wykorzystany (co zresztą jest bolączką większości kapel korzystających z usług dwóch pałkerów), tak nie dało się nie zauważyć, że klawisze to najważniejszy instrument w muzyce Niemców, mający między innymi zastąpić brak ścieżek wokalnych. Rozbudowane i bardzo długie kawałki, z bogatymi partiami keyboardów świadczą o czerpaniu inspiracji bezpośrednio z rocka progresywnego sprzed czterech dekad. To jednak tylko jedno oblicze muzyki Oozing Goo. Chwilami bowiem zespół brzmiał zaskakująco ciężko, dzięki czemu udało mu się uniknąć jednowymiarowości i monotonii. Nie są to do końca moje klimaty, ale występ okazał się całkiem niezły. Na koniec klawiszowiec, zachęcając do kupna płyt, błysnął marketingowym zmysłem, bardzo umiejętnie podkreślając ich cenę (jedyne 20 zł). Bez wątpienia przyczyniło się to do wzmożonego ruchu przy stoliku z "merchem", gdzie samotnie leżały dwa cedeki zapakowane w kartonowe kopertki. Cena faktycznie czyni cuda.
The Orange Man Theory to klasyczny przykład drugo-, a może nawet trzecioligowca, który owszem, wie, do czego służą instrumenty, ale nie bardzo potrafi przy ich pomocy wykrzesać coś, co nosiłoby choćby minimalne ślady oryginalności. Tego typu kapelę można znaleźć w niemal każdej salce prób na świecie i nie mam wątpliwości, że niejednej z nich tworzenie dźwięków wychodzi bez porównania lepiej. Nazywanie stonerem tego kwadratowego łupania Włochów jest przy tym oczywistym nadużyciem i klasyczną zmyłką. Tak się jakoś porobiło, że dziś w ramy tego, co do zasady, hermetycznego i odznaczającego się konkretnymi cechami gatunku, wrzuca się co popadnie. Nie dałem rady wytrwać do końca i ewakuowałem się z sali w połowie setu.
Nie wiem, czy takie właśnie było założenie, w każdym razie Jucifer zapodał ze sceny naprawdę potężną ścianę dźwięku. A wystarczyły do tego tylko gitara, perkusja i podwójny wokal. Gdyby w muzykę duetu wkradł się przypadkiem jakiś dźwiękowy niuans czy smaczek (a przecież się nie wkradł) i tak momentalnie zginąłby przytłoczony przez zmasowany atak instrumentów. Zespół zabrzmiał najbardziej "metalowo" ze wszystkich kapel Asymmetry, ale nie da się ukryć, że pod koniec setu zaczęło już wiać monotonią. Jednak Jucifer to nie tylko dźwięk, ale również obraz, i tu oczywiście spojrzenia przyciągała blondwłosa Amber Valentine o silikonowych ustach, pobudzających wyobraźnię. Na koniec gitarzystka, odpowiednio zaangażowana przez cały występ, słodko rozsyłała buziaki, niczym różowa gwiazdka pop.
Czas na drugą gwiazdę festiwalu (dla innych pierwszą), czyli Godflesh. Justin Broadrick najwyraźniej polubił Firleja i rok po megasmętnym secie Jesu, najnudniejszego projektu w galaktyce, powrócił ze zreaktywowanym, zdecydowanie bardziej kultowym Godflesh. Było do przewidzenia, że 'ekskluzywny' set na ubiegłorocznym Hellfest, zakłócony zresztą przez problemy techniczne, który mieliśmy okazję widzieć, nie będzie jedynym. Duet pojawia się tu i tam, ale fakt, że zawitał także do Wrocławia jest bez wątpienia sukcesem organizatorów. Sala zapełniła się całkiem szczelnie, ja zaś odniosłem wrażenie, że dziś zespół jest zdecydowanie bardziej trendy niż 20 lat temu, kiedy to szokował swoimi pierwszymi materiałami, wywołując zdecydowanie więcej niezrozumienia niż uwielbienia. Cóż, dla mnie Godflesh pozostaje projektem zdecydowanie studyjnym i po prostu nie kupuję setów na żywo, opartych na automacie perkusyjnym i gitarowych sprzężeniach. Dobrze przynajmniej, że Justin swoje firmowe fałsze ograniczył do minimum, koncentrując się przede wszystkim na krzyku. Co ciekawe, stojąc na końcu sali odniosłem wrażenie, że sound jest zbyt... cichy. To nie była moja gwiazda i nie chciało mi się męczyć do samego końca. W związku z tym, podobnie jak w zeszłym roku, odpuściłem również Final, czyli Justina B. w kolejnej odsłonie.
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka