Oho, Steven Wilson tym razem chce być Peterem Gabrielem. Tak można sobie pomyśleć słuchając "To The Bone". Czasami włącza mu się Talk Talk, a momentami Tears For Fears.
Są jeszcze inne inspiracje, ale z drugiej strony Wilson jest już z tego znany. Że reinterpretuje, coś tam sobie podkrada, mocno się inspiruje. Tak przecież było przy okazji "The Raven That Refused to Sing", tak było i na "Hand. Cannot. Erase.". Z drugiej strony, za każdym razem to był jednak Wilson pełną gębą, wszystko przesączone przez jego charakterystyczne brzmienie. Tak jest i na "To The Bone". Estetyka ambitnego pop-rocka nie jest przecież obca dla spiritus movens Porcupine Tree, a nowy krążek mocno pachnie tym co Wilson robił przy okazji płyt No-Man, nawet bardziej niż na "Hand. Cannot. Erase.".
Ostatni album to dużo pop-rockowych melodii, emocjonalnych, chwytających za serce, skąpanych w gęstych brzmieniach klawiszy przywodzących na myśl dream pop, zupełnie jak za czasów współpracy z Timem Bownessem. Ale nie oszukujmy się, nie jest to pop radiowy sensu stricto. To pop mocno artystyczny, z odciśniętym piętnem Wilsona rozkochanego w muzyce progresywnej i art-rockowej, ale również takiego eksperymentującego z elektroniką czy trip hopem - nie pierwszy zresztą raz. Dużo tu trudniejszych momentów, muzycznej wieloznaczności, jest w tym materiale metaforyczne drugie dno.
Do wielu rzeczy przy okazji nowego Wilsona można się przyczepić. Przykładowo, że nie jest najprzedniejszym wokalistą, ale to wiadomo już od dawna, nieprzypadkowo przez te wszystkie lata przepuszczał swój śpiew przez różnorakie filtry, czego chlubnym wyjątkiem był "Hand. Cannot. Erase.", gdzie prowadził wokale idealnie w punkt. Falset w "The Same Asylum As Before" jest okropny. Że nie najszczęśliwiej dobrał wokalistki, bo trudno nie dosłyszeć, że Ninet Tayeb (duet w "Pariah") barwę ma przerysowaną, taką jaka zrobi furorę w "Idolu" (z izraelskiej edycji właśnie wywodzi się Taybe), ale jako gościnna wokalistka w ambitniejszym projekcie już nie bardzo, z kolei Sophie Hunger, jakkolwiek utalentowana, w "Song of I" jest po prostu bezbarwna, mimo że sam niepokojący utwór robi świetne wrażenie, ale to głównie za sprawą kalek z "UP" Petera Gabriela. Że "Detonation" to kompozycja zdecydowanie przeciągnięta, zupełnie nie pasująca do klimatu albumu, a w drugiej, instrumentalnej i mocno improwizowanej części, brzmiąca jak odrzut z "The Raven (...)". Że "Permanating" ze swoim dyskotekowym kolorytem mógłby się znaleźć na płycie Arcade Fire, ale Arcade Fire zrobiliby go zdecydowanie lepiej. Sam fakt, że Wilson odważył się na taki gatunek może być co najwyżej wartością dodaną, ale nie zmieni to faktu, że w swojej stylistyce jest to utwór mocno przecięty. Można się też przyczepić, że "The Same Asylum As Before" to przecież kopia tego co Wilson robił już w Porcupine Tree.
Z drugiej strony mamy jednak tak wielkie utwory jak "Refuge", w którym za wisienkę na torcie robi doskonała harmonijka Marka Felthama - kiedy Feltham czaruje na tle podgrywającego mu fortepianu czuć magię jak w bez mała "Again" Archive. To doskonały przykład, jak wielkim twórcą może być Wilson. Cieszy rozpędzone "People Who Eat Darkness", bo wprowadza w twórczość Wilsona tak wiele potrzebnej bezpretensjonalności i luzu. Bardzo przyjemne są też pop-rockowe "To The Bone" i "Nowhere Now". A dozę tajemniczości zaszczepia wyciszony "Song of Unborn" z przepięknym wybuchem dźwięków w finale.
Czy "To The Bone" jest albumem na miarę talentu Wilsona? Czemu nie! Steven Wilson jest już na takim etapie, że może robić co mu się tylko podoba, bez oglądania się za siebie i w większości przypadków muzycznie się wybroni, a nawet jeśli nie on sam, to wybronią go fani, a tych lider Porcupine Tree ma wyjątkowo oddanych i zaciętych. Miał ochotę zrobić płytę pop-rockową, więc taką napisał. Większa część materiału z "To The Bone" jest świetna, a przede wszystkim mocno zróżnicowana, co może być pewną kością niezgody wśród przyzwyczajonych do koncepcyjnych form artysty. Gdyby album skrócić o 10 minut, bo przynajmniej tyle to zupełnie niepotrzebne zapychacze, byłoby jeszcze lepiej. Tak czy inaczej nowy krążek Stevena Wilsona warto znać.
Grzegorz Bryk