The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)
Gatunek: Rock i punk
Doskonale na nowym albumie Stevena Wilsona słychać, że ostatnimi czasy pochłaniała go praca nad reedycją albumów King Crimson.
Zabiera nas bowiem lider Porcupine Tree w fascynującą, muzyczną odyseję ku najlepszym czasom korzennego, klasycznego progresywnego rocka, a głównie na majestatyczne włości dworu Karmazynowego Króla z okresu od "In The Court of The Crimson King" (1969) aż do pierwszej przerwy w działalności tego wielkiego zespołu po nagraniu płyty "Red" (1974). Zresztą już sama okładka wydawnictwa Wilsona nasuwa skojarzenia z legendarną pracą Barry'ego Godbera zdobiącą debiut King Crimson.
Najlepsze jednak w nowym Wilsonie, że "The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)" smakuje tym bardziej im uważniej się albumu słucha. Dopiero przy pełnej koncentracji na muzyce ucho wyłapuje wszystkie smaczki, docenia wirtuozerię oraz warsztat poszczególnych partii utworów, od solówek po ogólną konstrukcje. A ogromne wrażenie robią właściwie wszyscy muzycy, od saksofonów i fletów Theo Travisa (momentami jakby człowiek słyszał Iana McDonalda), przez majestatyczne klawisze Adama Holzmana, pianino Wilsona, a kończąc na jazzującej sekcji rytmicznej Beggsa i Minnemanna - wszystko to okraszone z lekka melancholijnymi, lirycznymi partiami wokali. Panowie błądzą po muzycznych rejonach reprezentowanych niegdyś przez King Crimson właśnie, Gentle Giant, Gong, Soft Machine, Caravan i wreszcie Emerson, Lake & Palmer - a robią to w sposób godny, i prawda, że Wilson swoje kompozycje w sposób znaczny uprościł w porównaniu do twórczości wymienionych kapel, ale tego akurat za złe mieć mu nie można, znak czasów.
Który ze współczesnych słuchaczy uzna zresztą otwierające album "Luminol" za utwór łatwy? Chwytliwy bas, perkusja jakby z fusion, wirtuozerski flet, grupowe wokale, majestatyczne klawisze, palce tańczące to po gryfie gitary, to znowu po klawiszach pianina, aż wreszcie patetyczne zwieńczenie całej tej wyprawy w głąb korzeni progresywnego rocka - oczywiście dużo tu też jazzowych odjazdów, fusion, poplątanych melodii i połamanej rytmiki. I tak będzie już z grubsza do końca krążka, chociaż w takim "Drive Home" słychać bardziej gilmourową solówkę, a początkowe partie śpiewu "The Pin Drop" przypominają piękny album "Cerulean Blue" (2004) spod skrzydeł Raina, no i "The Watchmaker" z Opethową (już w trakcie współpracy z Wilsonem) końcówką. Wieńczący całość "The Raven that Refused to Sing" to natomiast jakby Wilson w kooperacji z Aviv'em Geffen'em, takie rozciągnięte w czasie "Lullaby" z debiutu Blackfield (2004).
"The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)" to bardzo ważny album, nie tylko dlatego, że prezentuje doskonały poziom muzyczny ("Ta płyta, to zwieńczenie mojej artystycznej drogi" - nie bez kozery mówi w jednym z wywiadów artysta), a rozchodzi się głównie o to, że Steven Wilson skupia wokół siebie zarówno starych wyjadaczy progresji jak i tych młodych, którzy znają dokonania Porcupine Tree, ale już takie Soft Machine czy Gentle Giant to dla nich zespoły znane bardziej z literatury niż autentycznego osłuchania. Ta płyta może być niezwykle smakowitym zaproszeniem w świat pokrytej kurzem, głównie winylowej klasyki pewnego obszaru progresywnego rocka, dziś już raczej zapomnianego. Teraz należy liczyć na pedagogiczne zacięcie krytyki, która powinna młodym słuchaczom uświadomić, w którym miejscu swojej muzycznej odysei Steven Wilson aktualnie jest. Gorąco polecam!
Grzegorz Bryk