Dla wszystkich sądzących, że Wilson uszykuję stylistyczną następczynię doskonale przyjętej "The Raven That Refused to Sing (And Other Stories)" z 2013 r., już na wstępie wypada rozwiać wszelkie złudzenia. Artysta jest już bowiem w zupełnie innym miejscu na mapie artystycznego rocka.
Poprzedni solowy album okazał się więc jedynie delikatnym flirtem z najbardziej klasycznym z możliwych obliczem progresywnego rocka, wyrosłym na dokonaniach pierwszego składu King Crimson, grupy Gong, Soft Machine czy Gentle Giant. Wilson naśladował ich zresztą doskonale, zupełnie jakby połamał zęby na winylowych prekursorach gatunku - było to zapewne pokłosiem pracy nad remiksami m.in. wczesnych dzieł King Crimson, Jethro Tull i lektury obowiązkowej sceny Canterbury, albumu "In the Land of Grey and Pink" grupy Caravan. W myśl zasady "czym skorupka za młodu", również i artysta przesiąkł atmosferą i duchem tamtych czasów. Masa słuchaczy nie do końca zrozumiała zamysł Wilsona i uznała "The Raven That Refused to Sing" za album pionierski, gdy tymczasem był to raczej hołd złożony progresywnej stylistyce z przełomu lat '60 i '70. Niespełna dwa lata wystarczyło, by Steven Wilson ponownie wszedł do studia. Mało tego, rzeczy, które z takim upodobaniem tak niedawno naśladował, zupełnie się ulotniły, wywietrzały. Nie ma ich prawie wcale.
Może to zabić ćwieka podczas pierwszego odsłuchu "Hand. Cannot. Erase." - jednej z najgorętszych progresywnych premier tego roku. Już sam koncept przenosi słuchacza w zupełnie inne rejony. Oto bowiem wiktoriańskie opowiadania grozy spod znaku Edgara Allana Poe z "The Raven..." zastąpione zostają historią - jak tłumaczy sam Wilson - inspirowaną niejaką Joyce Carol Vincent. Kobietą zamieszkującą wielkie miasto, otoczoną ludźmi i zgiełkiem codzienności. Rzecz jednak w tym, że Joyce Vincent zmarła nagle we własnym mieszkaniu. Nikt nie zauważył jej nieobecności, mimo że kobieta miała mnóstwo znajomych, pracę, przyjaciół, a nawet rodzinę. Nikt się nie zainteresował, gdzie się podziała. Zupełnie jakby była istotą anonimową. Ciało zaś zostało odnalezione dopiero po trzech latach - przez cały ten czas leżało na kanapie. Legenda mówi, że telewizor grał w najlepsze, a na podłodze czekały świąteczne prezenty sprzed trzech lat. Wilson odnalazł więc - jak zespół Marillion tworząc bardzo podobne fabularnie, progresywne arcydzieło "Brave" (1994) - świetny koncept dający możliwość narysowania pierwszorzędnego studium samotności w czasach globalnej wioski. To właśnie z punktu widzenia takiej kobiety prezentowana jest historia na "Hand. Cannot. Erase.".
Fani Wilsona, nie zaś wielbiciele wyłącznie poprzedniego albumu, odnajdą na nowym krążku multum odniesień do wcześniejszej twórczości artysty (z pominięciem Porcupine Tree). Przede wszystkim do Blackfield oraz "Grace For Drowning" (2011), ale bez takiej ilości przesterowanych gitar. To więc nie tak, że lider Porcupine Tree zdradza charakterystyczny dla siebie styl, bo w istocie po krótkiej podróży wrócił on na swoje stylistyczne poletko. Jest to przede wszystkim najbardziej liryczna i chyba najlepiej zaśpiewana płyta Wilsona - linie wokalne, bardzo przyjemne dla ucha, od razu nasuwają skojarzenia z projektem No-Man. Oszczędne wokale Wilsona nigdy jeszcze nie były tak delikatne i melodyjne. Można się spodziewać, że utwory takie jak rześkie, sielankowe "Happy Returns" (z jarmarczną nieomal przyśpiewką), pop-rockowe "Hand. Cannot. Erase" czy elektroniczne i ilustracyjne na modłę trip-hopową, może nawet downtempo "Perfect Life" (luźne skojarzenie z albumem "Innocents" Moby'ego!) zostaną obrzucone błotem przez sfrustrowanych maniaków współczesnej progresji. Dojrzali i wyciszeni słuchacze odnajdą w nich za to melodię, urok, ulotną magię, mnóstwo barw i znakomity flirt z gatunkami na pierwszy rzut oka dość odległymi od progresywnego grania.
Na drugim biegunie "Hand. Cannot. Erase." stoją wielowątkowe utwory-kolosy. Dziesięciominutowe "3 Years Older" łączy w sobie masę sprzeczności, bo z progresywnymi łamańcami plączą się blackfieldowe wokale, a do tego jeszcze fragmenty fortepianowe - pianina jest zresztą na nowym albumie Wilsona multum i stanowi o sile oraz charakterze oszczędnego brzmienia. Utwór "Routine" spodoba się oczekującym powtórki z dusznej atmosfery z "The Raven..." - jest wiktoriański klimat, flet Theo Travisa, rozbudowana część instrumentalna z cięższymi momentami i dość oniryczny, odrealniony nastrój grozy. Po nim następuje "Home Invasion", mocno progresywny kawałek w duchu psychodelicznym ze znakomitymi partiami klawiszy, które w drugiej części dosłownie hipnotyzują trasową zagrywką. Wynika z niego niesamowity, instrumentalny "Regret #9", nieco floydowy i syntezatorowy w stylu "Any Colour You Like" z "The Dark Side of The Moon" i świetną solówką gitarową. Kwintesencją płyty i jej najmocniejszym puntem jest zaś "Ancestral", niejako katharsis i kulminacja "Hand. Cannot. Erase.". Splatający w sobie delikatną elektronikę z progresją, mistrzowskie, pełne rozpaczy wokale nawiązujące do wspomnianego już "Brave" Marillionu i dziesięciominutową, rozbudowaną i zmienną część instrumentalną.
Nowy Wilson podoba się tym bardziej, im więcej się z nim przebywa - a dźwięków jest niespełna 70 minut. Pierwsze wrażenie, szczególnie po "The Raven...", może być nieco rozczarowujące, ale niesamowita siła "Hand. Cannot. Erase." objawia się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Bo jest to przede wszystkim bardzo różnorodna i dojrzała płyta, trochę w romantycznej otoczce znanej z pierwszy płyt No-Man i o popowym obliczu Blackfield, z drugiej zaś przepełniona fragmentami mocno progresywnymi, połamanymi i wyszukanymi. Spisała się zarówno drużyna instrumentalistów (niezmienna od poprzedniego albumu) jak i wokaliści - prócz Wilsona udziela się Ninet Tayeb, zwyciężczyni izraelskiego odpowiednika "Idola" (zapewne z polecenia znanego z Blackfield Aviva Geffena - producenta płyty Ninet). Najlepsze jednak, że album fragmentami bywa dogłębnie przejmujący i angażujący emocjonalnie nie tylko opowiadaną historią, ale przede wszystkim przepełnioną melancholią muzyką. Frazesem wydaje się wspominanie o znakomitym brzmieniu, bo Wilson przyzwyczaił do wykonanej z arcypietyzmem produkcji - kto wie czy "Hand. Cannot. Erase." to nie najlepiej brzmiący album w całej dyskografii artysty.
Właściwie jedyną rzeczą jaka może rozczarować podczas obcowania z "Hand. Cannot. Erase." jest oczekiwanie czegoś w duchu poprzedniego albumu - oczekiwanie tym bardziej to kuriozalne i nierozsądne, że "The Raven..." był przecież wyłącznie przygodą w dyskografii Wilsona. Do krążka trzeba więc podejść z zimną głową, nie oczekując arcydzieła. Można być pewnym, że nowe dzieło lidera Porcupine Tree nie zrobi takiej furory jak słynny poprzednik, ale błędem byłoby "Hand. Cannot. Erase." skreślać, bo to jakby machnięciem ręki przekreślić jeden z ciekawszych koncept-albumów ostatnich lat. Proszę zaufać na słowo, przez jakiś czas będzie o płycie gorąco (posypią się głosy krytyczne od młodych progmaniaków i internetowych krzykaczy, tak jak i multum zachwytów), później wrzawa ucichnie, ale po latach przypomnimy sobie o "Hand. Cannot. Erase." i wtedy mocniej docenimy, bo to album wbrew modom, ale i o pierwiastku ponadczasowości. Poza tym, w przeciwieństwie do słynnego "The Raven...", "Hand. Cannot. Erase." to płyta bardzo wilsonowa.
Grzegorz Bryk