Nowy album francuskiej Gojira doskonale wstrzelił się w czas niepokoju, frustracji i postępującej degrengolady otaczającego świata. Grupa nie kryje swoich zainteresowań ekologią i dobrem planety, a pandemia z całym swym inwentarzem negatywnych emocji i wszędobylskiego plastiku tylko wzmocniła ten aspekt. Francuzi jednak nieco wyprzedzili fakty, bo prace nad rejestracją „Fortitude” rozpoczęły się już w 2019 roku, można by rzec, że w jeszcze spokojnym okresie, co wydaje mi się ma odzwierciedlenie w muzyce.
To zaś czy muzycy faktycznie tak długo „spali” nad tym materiałem, czekając na właściwy moment publikacji to osobna kwestia, bardziej z punktu widzenia marketingowego. Nie sposób jednak wspomnieć, iż promocja tej płyty zbiegła się z kilkoma naprawdę (dosłownie) palącymi problemami w Ameryce Południowej („Amazonia”) czy kwestii przemijania, radzenia sobie ze śmiercią i celem życia („Born for one thing”).
Czysto muzycznie Gojira wbrew temu co mówią niektórzy zawodowi muzycy (Corey Taylor ze Slipknot, Willie Adler z Lamb of God) wcale nie wzniosła się na wyżyny geniuszu i szczyty nowoczesnego kompozytorstwa. Nie chcę umniejszać jakości tej płycie, ale to, że Francuzi grają lżej, eksplorują niemal rockowe terytoria („The Chant”, spokojny bridge w „Hold On”) to wynik kwestii wieku i świadomości własnych możliwości. Gojira nie musi się ścigać, nie musi być najcięższym zespołem na świecie, choć przez moment na „The Way of AllFlesh” takim była, nie musi też udowadniać, że są zespołem wielkim albo aspirującym do miana muzycznych geniuszu. Wyprzedawane hale, wysokie lokaty na plakatach festiwali, czy rola nadwornego supportu Metallica (tak jak Ghost i Kvelertak) to dowód sam w sobie. Dziwi mnie zatem roztrząsanie czy to (już) ten moment kiedy Gojira zdominuje.
Zrobili to dekadę temu, z okładem wyznaczając styl, który inspiruje młodych death metalowców (Fir for AnAutopsy od Willa Putneya) i pozostaje niemal nietknięty przez ząb czasu. Dzisiejsze brzmienie Francuzów nie jest ani tak mocarne, ani osadzone w ekstremalnym graniu. W utworze pokroju „Sphinx”, jednym z kilku w których słyszymy czyste wokale, melodyjna praca gitar przypomina Mastodon. Oczywiście, grupa nie zapomina o swoich znakach rozpoznawczych (galopujące „Into the Storm”, łamany groove w „The Trails), dzięki czemu ten album w ocenie i skali jakości prezentuje poziom porównywalny do „L’EnfantSavage” z 2012 roku. Tamten album był jednak ze wszech miar metalowy z ciągotami do eksperymentu i wszystkiego co określamy mianem „prog”. To, co stało się potem, proces w ewolucji brzmienia to fantastyczna historia wielkiego zespołu potrafiącego zaryczeć na największych scenach (w tej roli dobrze sprawdzi się najmocniejsze na krążku „Grind”), skusić niedzielnych fanów metalu dzięki przestrzeni i motoryce, aż wreszcie ukoić nerwy spokojnymi fragmentami z wykorzystaniem gitar akustycznych.
Po raz kolejny konsekwentnie zrobili swoje. Bez oglądania się na innych, ze spokojem wprowadzając elementy które każda otwarta głowa od fana Opeth przez Baroness uzna oczywiste, a jednak odświeżająca formułę. Przysłowiowej Ameryki nie odkryli, nie nagrali też płyty o której będzie się mówiło przez wiele lat, tak jak o „The Way of AllFlesh”, ale „Fortitude” ma w sobie na tyle dużo dobrej treści aby z łatwością znalazł się w zestawieniach najlepszych płyt tego roku. Kwestia za co będzie tą najlepszą, niech leży w gestii Was, drodzy czytelnicy.
Autor: Grzegorz Pindor
Wytwórnia: RoadrunnerRecords