Są takie albumy, o których lepiej zapomnieć. Na niechlubnej liście Megadeth z pewnością znajduje się „The World Needs a Hero”, którego wznowienie właśnie ukazało się na rynku.
Krążek wydany w 2001 roku to popłuczyny po Megadeth z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, choć w swoim czasie materiał był określany jako powrót kapeli do thrashowych korzeni. W istocie na „The World Needs a Hero” otrzymujemy utwory nijakie, pozbawione mocy i siły rażenia („Disconnect”, „Burning Bridges”, „When”), tudzież po prostu miałkie, chaotyczne i toporne, całkowicie odcięte od tożsamości zespołu („The World Need Hero”, „1000 Times Goodbye”, „Recipe For Hate…Warhorse”). Czarę goryczy przelewają smyczkowe aranżacje, które z utworów Megadeth robią karykaturę dziedzictwa kapeli („Promises”, „Losing My Senses”). Wokal Dave’a Mustaine’a jest tu męczący, a zarejestrowane przez niego i Ala Pitrelliego solówki gitarowe na ogół płaskie i pozbawione porywających momentów, wyłączając może z tego grona zaledwie symptomy dobrych solo („1000 Times Goodbye”, „Dread and The Fugitive Mind”). Prawdziwym zaskoczeniem in minus okazuje się kompozycja „Silent Scorn”, w której możemy usłyszeć nawet trąbkę. W zasadzie wszystko się zgadza, bo Dave Mustaine tym materiałem zrobił słuchaczy w trąbę.
Albumowi towarzyszy koncept, którego sam legendarny kompozytor, gitarzysta i wokalista nigdy do końca jednoznacznie nie określił, sugerując przesłaniu „The World Needs a Hero” kilka różnych historii. Łącznie z taką, że na świecie dzieje się źle, dlatego potrzeba bohatera, który poradzi sobie ze wszystkimi problemami. Dosyć to powierzchowne, szczególnie biorąc pod uwagę inteligencję legendy kalifornijskiego thrashu i wielowarstwowość jego nagrań z przeszłości. Być może idea stojąca za nagraniem „The World Needs a Hero” polegała na szybkim zatarciu wrażenia po słabo przyjętym krążku „Risk” z 1999 roku, ale niestety całość tylko pogłębiła chaos twórczy Megadeth. Oczywiście na siłę mogą się tu podobać niektóre hardrockowe momenty tego albumu („Moto Psycho”, „Dread and The Fuhitive Mind”), tudzież kilka mocniejszych riffów Mustaine’a w wybranych kompozycjach („1000 Times Goodbye”, „Recipe For Hate”), ale to za mało wobec oczekiwań fanów i przede wszystkim możliwości lidera formacji. Przygnębiająco wybrzmiewa więc jedyna kompozycja nawiązująca – nie tylko tytułem – do dobrych czasów Megadeth („Return To Hangar”), gdzie możemy odczuć heavy n’ thrash metalową wściekłość, tak bardzo tu rzadko spotykaną.
Aż dziw bierze, że pod albumem podpisał się taki zawodnik jak David Ellefson, bo dwaj pozostali instrumentaliści, Jimmy DeGrasso i Al Pitrelli, nigdy nie odgrywali poważnej roli w Megadeth. Co innego, że Ellefson nie został dopuszczony do procesu kompozycyjnego, a jego rola na krążku została ograniczona do minimum. Niestety materiału nie ratuje tegoroczny remaster w wykonaniu Teda Jensena. Mimo, że wydawnictwo doczekało się pięknej oprawy, szczególnie w wersji winylowej, to sama muzyka nie daje się obronić. Bonusowy utwór dostępny na wspomnianym remasterze pt. „Coming Home” przybija gwóźdź do trumny tego albumu. Okazuje się, że świat nie potrzebuje takich płyt.