Megadeth

Endgame

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Megadeth
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-08-29
Megadeth - Endgame Megadeth - Endgame
Nasza ocena:
8 /10

Koleje losu zespołu Munstaine’a znaczone były wielkimi niewiadomymi. Gdy wydawało się już, że band odszedł w zapomnienie przed agonią w 2002 roku pozostawiając po sobie takie chwasty jak „Rise” i „The World Needs a Hero”, Megadeth reaktywował się w 2004 przynosząc bardzo dobry „The System Has Failed”.

Później przyszedł krążek „United Abominations” ponownie ścigając na Dave’a Munstaine’a falę zrzędzeń fanów. Czy można się było więc spodziewać, że legenda thrash metalu ma w rękawie jeszcze jakieś asy? Jak mówi stara prawda: jeden rabin powie tak, a inny rabin powie nie, czyli na dwoje babka wróżyła. Tymczasem we wrześniu 2009 roku na sklepowych półkach pojawił się „Endgame”, a wraz z nim muzyka, która zupełnie bezpretensjonalnie sięgnęła do samych korzeni thrash metalowego łomotu.

O ile sekcja została taka sama jak na „United Abominations”, więc za zestawem zasiadł Shawn Drover, a basem zajmował się James LoMenzo, to nowego pracodawcy musiał poszukać sobie Glen Drover (ex-gitarowy Kind Diamond nie rozglądał się długo, bo zaraz po rozstaniu z Megadeth w 2008 roku ruszył w trasę z Testament). Jego miejsce zajął Chris Broderick, wcześniej znany z power metalowego Jag Panzer. I te powermetalowe naleciałości zdecydowanie nadały barw „Endgame”, szczególnie w partiach gitarowych solówek, w których Broderick i Munstaine urządzają sobie niejednokrotnie ekscytujące wyścigi, a równie często grają w duecie. Zdaje się, że obecność Brodericka mogła lekko podrażnić chwiejny charakter Munstaine’a, ale w pozytywnym sensie, więc może dała solidnego kopniaka liderowi Megadeth, który za wszelką cenę chciał pokazać, że potrafi szybciej i lepiej niż jego gitarowy kompan. Ta rywalizacja sprawia, że muzyka grupy nabrała rumieńców, prędkości i najzwyczajniej w świecie podkręciła obroty.

Nawet jeśli jakiś utwór na „Endgame” zaczyna się wolniejszym, bardziej topornym fragmentem („Bodies”, tytułowy „Endgame”, „The Right to Go Insane”), to możecie być pewni, że w tym czy innym momencie maszyneria pójdzie w ruch, bębny się ożywią i bit wskoczy na odpowiedni poziom prędkości co pozwala w najlepsze szaleć Broderickowi i Munstaine’owi. Nawet zaczynająca się gitarą akustyczną i podpompowana udającymi smyki klawiszami Marka Newby-Robsona ballada „The Hardest Part of Letting Go... Sealed with a Kiss” wreszcie rusza w szaleńczą pogoń wespół z w najlepsze galopującymi gitarami.

Najcudniejsze na „Endgame” są jednak te utwory, w których Megadeth wracają do korzeni tworząc bezpretensjonalne, porządnie rozwścieczone i agresywne thrashowe kawałki jak choćby w „This Day We Fight!”, „1,320'”, instrumentalnym „Dialectic Chaos”, „Bite the Hand” czy „Head Crusher”. Przecież takiej właśnie rozwałki od Megadeth chcą fani. Bo nawet jeśli nie są to utwory wiekopomne, to ich treściwa, skondensowana forma jest zdecydowanie mocniejsza w wydźwięku niż przedziwne eksperymenty, którym Munstaine się często oddawał poszukując nowych środków wyrazu. I to właśnie takich bohaterów potrzebowali wielbiciele zespołu, nie zaś tych z roku 2001.

Nawet jeśli „Endgame” nie jest kamieniem milowym thrash metalu, to jest to album na tyle solidny i agresywny, że stanowi jeden z najjaśniejszych punktów w dyskografii Megadeth. Tegoroczne wznowienie zremasterował Ted Jensen, a w ramach skromniutkiego bonusu pojawiło się koncertowe wykonanie „Washington Is Next!” z poprzedniego krążka.