Wywiady
Marek Napiórkowski

Gitarzysta, kompozytor, aranżer. Ceniony muzyk z dorobkiem ponad 150 płyt nagranych z innymi artystami i autor świetnych albumów solowych, na które zaprasza czołówkę polskiego i światowego jazzu. Zdobywca prestiżowych nagród muzycznych, od 2012 r. przez czytelników Jazz Forum wybierany Jazzowym Gitarzystą Roku…

Krzysztof Inglik
2019-12-12

Słuchając jego muzyki nie sposób zaprzeczyć, że gitara w rękach Artysty jest narzędziem do przekazywania nie tylko emocji, ale też opowiadania często bardzo osobistych historii i malowania nam niedostępnych wcześniej muzycznych światów. Tak też jest w przypadku nowej płyty solowej Marka o tytule… hmm, no właśnie.

Krzysztof Inglik: Dlaczego Hipokamp?

Marek Napiórkowski: Wiąże się z tym dość intrygująca historia. Zwykle, kiedy już skomponuję muzykę na płytę, to wybieram się w trasę z kolegami, których chcę zaprosić do projektu. Mniejszą, większą, to może być kilka koncertów, ale chcę mieć poczucie, że jesteśmy już rozegrani i dobrze znamy materiał. W każdym miejscu, w którym graliśmy, robiłem z publicznością zabawę w wymyślanie tytułów utworów. Podczas jednego z takich koncertów – konkretnie we Wrocławiu – pewna pani zaproponowała jako tytuł pierwszego utworu „Hipokamp”. Prąd przeze mnie przeszedł. To była jedna z takich chwil, w których zdajesz sobie sprawę, że ten tytuł nie został dopiero co wymyślony, ale kompozycja od początku taki tytuł nosiła i właśnie ci to uświadomiono.

Hipokamp – a mamy takie dwa, po jednym na każdą półkulę – to część mózgu odpowiadająca za uczenie się, orientację przestrzenną i przenoszenie informacji z pamięci krótkotrwałej do długotrwałej. Skojarzyło mi się to z dziedziną, którą się zajmuję – wszakże muzyka improwizowana jest sztuką dość ulotną. Oczywiście komponuję i aranżuję muzykę, ale praktycznie każde wykonanie jest inne. Podczas improwizacji tworzymy nuty, które z chwilą ich wydobycia z instrumentu ulatują w przestrzeń. Nie tylko partie solowe, ale również forma może ulegać zmianom pod wpływem chwili. Dlatego właśnie tak cenię sobie granie z muzykami odnajdującymi się w tworzeniu planów dźwiękowych na żywo. I teraz, jeśli takie spontaniczne granie jest czymś ulotnym i nietrwałym, czymś co może się już nigdy więcej nie powtórzyć, to nagranie płyty jest formą zapisania informacji w pamięci długotrwałej, ergo – hipokamp.

Fot. Rafał Masłow, Autor instalacji: Xawery Wolski, Pneuma 2010

A jaka jest geneza tej płyty?

To jest właśnie ciekawe. Na wstępie muszę przyznać, że nigdy nie byłem wielkim fanem twórczości Davida Bowie. Oczywiście miałem świadomość tego jak wielkim był artystą, a ostatnią płytę – nagraną notabene z muzykami jazzowymi – uważam za bardzo ciekawą. Miał otwarty umysł i zawsze czymś zaskakiwał. Tak więc doceniałem go jako ważną dla kultury postać. Kiedy David Bowie zmarł, zadzwonił do mnie dziennikarz radiowej Trójki, Piotr Stelmach, z propozycją zagrania dwóch utworów w hołdzie artyście. Muzyka Bowiego to zupełnie inny świat melodyczny i harmoniczny. Na swój sposób mroczny i nieoczywisty. Zadzwoniłem więc do Pawła Dobrowolskiego i Jana Smoczyńskiego i zaproponowałem abyśmy zagrali te kawałki w innych niż zwykle brzmieniach. Tak powstały wersje utworów „Space Oddity” i „Absolute Beginners”, przearanżowane na tyle, że nie nazwałbym tego nawet ‘coverem’, tylko naszą interpretacją ‘na temat’. Efekt był znakomity, było w tym coś magicznego i przez lata chodziło mi po głowie, aby do tego brzmienia wrócić.

W jaki sposób doń wracałeś? Czy materiał rodził się ze wspólnej improwizacji, czy przyniosłeś gotowe kwity mówiąc: Chłopaki, tak gramy?

Przyniosłem kwity – to jest podstawa, fundament. Utwory miały zapisane melodie i harmonie. Oczywiście zapisując akordy używam symboli, więc to jaki ‘voicing’ zagra pianista jest jego wyborem. Tzw. winogrona, czyli dokładnie zapisane nutami akordy stosuję jedynie tam, gdzie jest to absolutnie niezbędne. W niektórych miejscach, tam, gdzie tego potrzebuję, zapisuję też dokładnie linię basu.

Razem z Pawłem Dobrowolskim i Janem Smoczyńskim usiedliśmy więc nad tymi moimi nutami – zapisanymi podobnie jak standardy w Real Booku – kombinując w jaki sposób chcemy je zagrać. Przykładowo, jeśli mamy utwór w metrum na ‘5’ to oczekuję od Pawła, że zaproponuje mi konkretny groove. To jest dla mnie bardzo ważne – grać z muzykami, którzy mogą muzyce dać coś z siebie i wzbogacić ją tak, jak ja sam nie byłbym w stanie. Spotkaliśmy się na kilku próbach, potem kilku koncertach. Wówczas całość nabrała kolorów, otworzyła się i powstały nowe światy. Następnie doszło do nagrania materiału na nośnik, czyli przeniesienia tego co ulotne, do pamięci długotrwałej, tym razem do pamięci komputera.

Fot. Kasia Stańczyk

Ów plan dźwiękowy przeniesiony do pamięci długotrwałej różni się dość istotnie od Twoich wcześniejszych dokonań...

Tak, trzymam się zasady, że każdy mój kolejny album musi się różnić od poprzedniego. Nagrywałem więc różne składy instrumentalne, zarejestrowałem płytę z „UP!” z 14-osobowym zespołem, w skład którego wchodził nonet muzyków symfonicznych, wydałem płytę w duecie z Arturem Lesickim, itd. Za każdym razem szukam nowego sposobu ‘opakowania’ tej muzyki zarazem chcąc, aby brzmiała jak najbardziej indywidualnie, a mój głos był w niej wyraźnie słyszalny. Z biegiem czasu rozwijam się jako muzyk, zaczynają mnie interesować inne światy muzyczne, zmieniam się, ale jednocześnie wyrażam siebie – gram jakby tę samą opowieść, ale w różnych formach.

W jakim składzie tym razem?

Skład z jakim nagrałem tę płytę to coś w rodzaju popularnego w jazzie hammondowego trio, tylko… bez Hammonda. Fundamentem rytmicznym zespołu jest Paweł Dobrowolski, a rolę Hammonda przejął ARP i inne analogowe syntezatory – niezwykłe barwy, oscylatory, filtry, a wszystko w duchu starych, vintage’owych instrumentów elektronicznych. Obsługuje je fenomenalny Jan Smoczyński. Do tych faktur chciałem dołożyć jakąś kontrę – wybór padł na Luisa Ribeiro i jego perkusjonalia. Ten Brazylijczyk wspaniale gra na kongach, bongosach i wielu innych instrumentach świata, wybitnie wzbogacając sferę rytmiczną płyty. Wydaje się, że połączenie nieco tajemniczych faktur opartych na syntezatorach z brazylijską tradycją jest dość trudne, ale dało to intrygujący efekt. Do tego w dwóch numerach wystąpił gościnnie Adam Pierończyk na saksofonie, który grając w sposób nieprzewidywalny i nieoczywisty, świetnie dopełnia obecne tam elementy psychodeliczne. Ja zagrałem na dwóch czterdziestoletnich gitarach, Gibsonie ES-345 i Fenderze Telecasterze, co zainspirowało mnie do trochę innego myślenia i frazowania.

Co było na końcu gitarowego kabla?

Gitary wpiąłem do wzmacniacza Custom Audio Electronic, zasilanego kolumną Suhr, a w jednym z utworów wykorzystałem combo Two Rock. Efekty użyte na płycie to Strymon Timeline, T-Rex Michael Angelo Batio Overdrive i Electro Harmonix Super Ego+.

Fot. Rafał Masłow, Autor płaskorzeźby: Xawery Wolski, Constellation 2010

Opowiedz nam proszę o kompozycjach, które weszły na ten album.

Album otwiera tytułowy „Hipokamp” – jeden z pierwszych utworów, jakie powstały na tę płytę. Oparty jest w części ‘A’ na charakterystycznym riffie w metrum na ‘5’, granym przez gitarę, do którego po chwili dochodzi melodia. W części ‘B’ metrum zmienia się na ¾. Solówkę gram na harmonii tematu, używając Gibsona na czystej barwie. Po solówce mamy dość charakterystyczne interludium, po którym drugie solo – ale już na jednej, transowej funkcji – gra Adam Pierończyk. W jego kulminacji faktura się jakby rozpada, co było spontaniczne i niezamierzone, po czym jak feniks z popiołów odradza się pierwotny temat kompozycji, okraszony w finale solówką perkusyjną Pawła.

 

„Brainstorm”…

Burza mózgów – drugi utwór na płycie, utrzymany w metrum na ‘3’ – mam nadzieję, że tytuł oddaje jego temperaturę. W tym jednym z dynamiczniejszych kawałków gram na Telecasterze. Po dość prostym temacie wchodzą krótkie solówki – rozpoczyna Jan Smoczyński, do którego dołączam z gitarą jako drugi, a na końcu dochodzi Adam Pierończyk. Wszystkie trzy moduły solowe budują swego rodzaju energię, prowadzącą do kulminacji, po której wraca temat. W końcówce słychać skrzący energią dialog pomiędzy gitarą i saksofonem – czasem dłuższe, czasem krótsze frazy, słuchamy się wzajemnie i odpowiadamy sobie. Wszystko wieńczy temat, w którym Paweł Dobrowolski gra na perkusji piekielnie dobrze.

 

„Niepokój”…

To utwór, który – mam takie poczucie – mógłby zaistnieć jako soundtrack jakiegoś filmu. Ma dość tajemniczy nastrój. Można by rzec, że się snuje, za co odpowiadają nie tylko analogi Jana, ale także nieoczywista partia gitary. Pod koniec solówki zmienia się zupełnie klimat, z balladowego na wręcz rockowo-psychodeliczny. Myślę, że tytuł utworu dość dobrze oddaje jego charakter.

Fot. Kasia Stańczyk

„Profesor Kuppelweiser”…

Czwarta i chyba najweselsza kompozycja na całej płycie. Od początku wiedziałem, że „Profesor” będzie miał wydźwięk nieco pastiszowy. Jest utrzymany w charakterystycznym rytmie „beginki”, ma sporo zwrotów harmonicznych i przenosi nas myślami w rejony nowoorleańskiego pulsu. Tytuł jest tu dość istotny – Profesor Kuppelweiser to bohater filmu Juliusza Machulskiego „Seksmisja”. To jest właśnie profesor, który tych dwóch gagatków hibernuje. Zadzwoniłem oczywiście do Juliusza, żeby zapytać o zgodę. Odpowiedział: „Tak, ale jeśli podziękujesz mi na płycie”. Co oczywiście zrobiłem.

„Flashback”…

Flashback czyli wspomnienie – nagły przebłysk pamięci. Wszystkie te tytuły dotyczą mózgu, jakiejś tajemnicy, albo kosmosu. Fantastyczne solo, złożone z kilku chorusów, gra w tym utworze Jan Smoczyński. Moja solówka w końcówce utworu ma dość nietypowe brzmienie, uzyskane za pomocą oktawera.

„Space Oddity”…

Szósty numer na płycie – odnoszący się wprost do spraw kosmicznych – oryginalnie wydany na płycie Davida Bowiego o tym samym tytule w roku 1969. Singiel „Space Oddity” ukazał się na 5 dni przed wyprawą Apollo 11, która była pierwszym lądowaniem człowieka na Księżycu. Inspiracją Davida był natomiast film Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna” z roku 1968, opowiadający o Majorze Tomie, który wyrusza w podróż do gwiazd i z niej niestety nie wraca. Gramy to oczywiście zupełnie inaczej, jest to nasza wersja, ale mam nadzieję, że oddajemy dobrze ów tajemniczy klimat wypraw kosmicznych.

Fot. Kasia Stańczyk

„Quadrato Magico”…

Kwadrat magiczny – konstrukcja matematyczna wpisana na planie kwadratu, np. z trzema rzędami i trzema wierszami, czyli łącznie 9 komórek. Liczby w nie wpisane, czy sumujemy to wierszami, rzędami czy po przekątnej dają zawsze ten sam wynik. A czemu po włosku? Ten tytuł mnie zafascynował – uwielbiam brzmienie języka włoskiego i muszę mieć jakiś włoski tytuł na każdej swojej płycie. Uwielbiam jeść różne potrawy z tego kraju i podziwiać ich piękne budowle. Było już „Miele e senape”, było „Vietato Fumare”, a teraz jest „Quadrato Magico”. Kwadraty magiczne znane są od bardzo dawna – jednym z bardziej znanych jest ten na rycinie „Melancholia” Albrechta Dürera z roku 1514. Sam utwór jest utrzymany w dość pogodnym, durowym charakterze. Na końcu znakomite solo na instrumentach perkusyjnych gra Luis Ribeiro.

„Agua e vinho”…

To kompozycja Egberto Gismontiego, artysty brazylijskiego, który nagrywał sporo dla wytwórni ECM. Usłyszałem ją na jednym z konkursów klasycznych, zagraną w duecie. Utwór totalnie mnie zachwycił i postanowiłem, że kiedyś go włączę na płytę. Temat gramy krótko, przeprowadzając go zaledwie jeden raz, w wykonaniu Jana Smoczyńskiego na instrumentach klawiszowych i moim na gitarze. Jest to melodia niezwykłej urody.

„Absolute Beginners”…

Utwór zamykający płytę, w którym można się doszukać ewidentnie rockowych wpływów. Słuchałem przecież kiedyś dużo Hendrixa i Led Zeppelin. Autorem kompozycji jest wspomniany już wcześniej David Bowie, ale z oryginału zachowaliśmy tylko melodię. Z resztą ostro pokombinowaliśmy – inny kontekst harmoniczny, zreharmonizowane tematy, do tego wstęp, w którym nakładają się na siebie dwie różne pulsacje… Zapraszam do słuchania!

Na żywo również?

Oczywiście – szykuje się przecież trasa koncertowa „Hipokamp”. Zaczynamy 24 października w Toruniu, gdzie zagra z nami Mino Cinelu, który zastąpi Luisa Ribeiro. Dzień później pojawimy się na Jazz Jamboree i tam oprócz Mino dołączy do nas Adam Pierończyk. W dzień moich urodzin zagramy w mojej Jeleniej Górze a potem jeszcze kilkanaście koncertów w całej Polsce. (pełna lista koncertów Marka znajduje się na jego stronie internetowej: www.mareknapiorkowski.com/koncerty.html – przyp. Red.) Druga odsłona tej trasy wydarzy się w lutym – wówczas na perkusjonaliach zagra z nami Kolumbijczyk mieszkający obecnie w Nowym Jorku – Samuel Torres.

 

Masz jakąś ulubioną płytę ze swojej solowej dyskografii?

Wszystkie są moimi ulubionymi! Każde moje wydawnictwo zrobione jest uczciwie i w każde wkładam mnóstwo pracy. Co więcej, lubię słuchać moich starych płyt i nie mam z tym żadnego problemu, co wbrew pozorom nie jest tak powszechne wśród muzyków. Wiem, że każdą autorską płytę zrobiłem najlepiej jak w danym momencie mogłem i umiałem. Jest to zapis pewnego okresu mojego życia na osi czasowego kontinuum. Kiedyś byłem taki, dziś jestem inny, kto wie jak moje płyty będą brzmiały za kilka lat. Życie to ciągła zmiana – nie boję się zmian i staram się akceptować siebie samego takiego, jakim jestem w danym momencie. I niezależnie od tego, z jakiego okresu kariery muzycznej słucham własnej muzyki – forma i brzmienie się różnią, ale mój indywidualny głos jest rozpoznawalny. To jest coś co daje mi sporą satysfakcję. Zmieniamy się, a jednocześnie pozostajemy sobą. W pewnym sensie nawiązuje to do „Space Oddity” i gwiezdnej wyprawy Majora Toma. Z tym, że w naszym przypadku jest to podróż poprzez dni, miesiące i lata – wszyscy jesteśmy podróżnikami w czasie.

Czyli nie zmieniłbyś nic w swojej biografii?

Nie, ponieważ wszystko co się w niej do tej pory wydarzyło, każde dobre i złe wydarzenie, zbudowało mnie jakim jestem dzisiaj. Przede wszystkim jestem bardzo wdzięczny losowi, że mogę robić to co robię, a granie muzyki jest moim przeznaczeniem. Cieszę się, że spotykałem na swojej drodze tych wszystkich muzyków, i że mogłem się od nich uczyć. Tomasz Stańko, Tomasz Szukalski, Henryk Miśkiewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski… można by długo wymieniać. Także krótkie, ale niezwykle owocne spotkania z zagranicznymi muzykami, takimi jak Marcus Miller, Pat Metheny, Mike Stern czy Gonzalo Rubalcaba. Wszystkie te doświadczenia są cenne. Każda nuta zagrana przez tych dżentelmenów była wielką lekcją.

Osobiście zaliczyłbym Cię do nazwisk, które tu padały. Jak „produkuje się” takiego muzyka jak Marek Napiórkowski?

Przede wszystkim – nie produkuje się. Słowem kluczem jest tu pasja. Kiedy dostałem swą pierwszą gitarę i złapałem bakcyla, grałem praktycznie bez przerwy. Byłem samoukiem, ale nikt mnie do ćwiczenia zmuszać nie musiał. Wówczas nie wierzyłem wprawdzie jeszcze w to, że kiedyś będę grał zawodowo muzykę – nie wiem nawet kiedy okazało się, że gram jakieś koncerty obok coraz lepszych muzyków. Gdzieś po drodze, w parze z tym, kim się stawałem jako gitarzysta, szło to, kim się stawałem jako człowiek. Potem zaczęła się ta wielka, trwająca do dziś lekcja muzyki, czyli granie z najwybitniejszymi muzykami i we wszystkich tych momentach towarzyszyła mi ta sama pasja, którą miałem jako dwunastolatek. Po dziś dzień czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami – nie mogę się doczekać kolejnych muzycznych spotkań, koncertów, kolejnej chwili z gitarą i tego, co może mnie czekać za najbliższym zakrętem. To naprawdę fascynująca muzyczna podróż.

Fot. Rafał Masłow

Rozmawiał: Krzysztof Inglik
Zdjęcia: Kasia Stańczyk, Rafał Masłow