Wywiady
Krzysztof Pacan

Kontrabasista, gitarzysta basowy, producent muzyczny i kompozytor. Absolwent Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.

Wojciech Wytrążek
2019-06-06

W 1999 roku został zaproszony przez Janusza Muniaka do współpracy, co zapoczątkowało koncerty z czołówką polskich muzyków jazzowych w kraju i za granicą. Laureat licznych konkursów i nagród muzycznych, autor solowej płyty „Facing The Challenge”. Zapraszamy do opowieści o muzycznych fascynacjach i dojrzewaniu do bycia muzykiem, starych basówkach, nowatorskiej technice gry i zaletach muzykowania z najbliższymi sercu osobami…

Wojciech Wytrążek: Słyszałem, że chciałeś być mechanikiem samochodowym.

Krzysztof Pacan: Tak, to był jeden z pierwszych pomysłów na życie, powstały w czasie gdy kazano mi ćwiczyć Bacha na fortepianie, a tego bardzo nie lubiłem robić – repertuar w szkołach muzycznych I stopnia był dosyć poważny jak dla mnie w tamtym wieku. Szczerze mówiąc, w ogóle mi to nie wchodziło. Bakcyla na granie i ćwiczenie załapałem dopiero gdy zmieniłem instrument, czyli po sześciu latach ciężkiej orki na fortepianie. Razem z bratem Przemkiem postanowiliśmy, że rezygnujemy z tego nieszczęsnego fortepianu. On zaczął grę na bębnach, ja chciałem grać na saksofonie, ale nie było miejsca w klasie saksofonu, więc jakimś dziwnym trafem skierowano mnie na kontrabas. Wiele lat później rozmawiałem m.in. ze Zbyszkiem Wegehauptem – jednym z moich pierwszych nauczycieli – i on powiedział, że nigdy nie spotkał kontrabasisty, który samodzielnie wybrałby ten instrument. Po prostu wszyscy ten instrument przyjmują z przypadku. Ja chwilę na nim pograłem i wiedziałem, że to mój cel i miłość.

Bas ma jednak coś takiego, że gdy człowiek się choć trochę z nim zaprzyjaźni, to nie chce go zostawić.

To prawda. Ja do tej pory uwielbiam ćwiczyć na basie. To mój ulubiony punkt dnia – sam, dla siebie, stojąc w kuchni, grając na piecyku, który dostałem na gwiazdkę od mojej żony Marty – mały Laney, do którego można podłączyć apkę z efektami. Odpalam to w kuchni i ćwiczę. Muszę przygotowywać się do koncertów, więc pracuję nad repertuarem, który mam grać za kilka tygodni. Bardzo lubię ćwiczyć improwizowane melodie, więc moje ulubione ćwiczenie to open solo – rodzaj medytacji. Uwielbiam to robić i nie wyobrażam sobie tygodni bez grania.

Tego typu ćwiczenie jest dobre na Twoim etapie rozwoju muzycznego, młodym basistom raczej niewiele by to pomogło.

Mogłoby być im trudno. Do rozgrzewki stosuję gamy, ale przecież można to zrobić również na dźwiękach, które się w danym momencie pojawiają w głowie i nie widzę w tym żadnego problemu. Jeśli chodzi o początki, to ja trafiłem na wybitnego nauczyciela – profesora Michała Konopelskiego, który na pierwszej lekcji kontrabasu klasycznego w liceum muzycznym w Częstochowie zagrał „Hey Joe" Hendrixa. Wyobrażasz sobie?! Jak to usłyszałem, wiedziałem, że to właściwe miejsce do nauki. Oczywiście graliśmy etiudy techniczne smyczkiem, ale on wiedział, że ja chciałem grać muzykę jazzową, którą mam głęboko w sercu. Moje początki to akustyczny jazz, w którym zakochałem się w wieku 15 lat i bardzo długo rozwijałem się w tamtym kierunku. Na pierwszych warsztatach jazzowych, na które pojechałem poznałem Janka Smoczyńskiego, z którym założyliśmy pierwsze trio, a właściwie nasza współpraca trwa od 15 roku życia do dziś – Janek grał na mojej solowej płycie, ja w kilku jego projektach.

Mając 16 lat pojechałem na FAMĘ, tam spotkałem wielu świetnych muzyków, takich jak Adam Pierończyk, który ma szeroko otwarty umysł i potrafi puszczać na swoich warsztatach Coltrane-a, Bjork i techno. Tam też przez dwa tygodnie miałem pierwsze zajęcia ze Zbyszkiem Wegehauptem. To był moment, gdy już wiedziałem dokąd mam iść. Wróciłem do szkoły w Częstochowie, ale jedną nogą byłem już w Akademii Muzycznej w Katowicach, drugą nogą w Krakowie w Jazz Clubie u Janusza Muniaka, gdzie dostałem angaż mając niecałe 17 lat. Spotkałem tam wspaniałych artystów – to była wybitna szkoła, rzesze młodych muzyków zawdzięczają Januszowi Muniakowi bardzo wiele. W jego krakowskim Jazz Clubie grało się standardy jazzowe, które polecam wszystkim młodym adeptom sztuki basowej. Nawet jeśli nie kocha się tej muzyki, to zawsze warto trochę „skubnąć” standardy jazzowe – chociażby ze względu na to, że standardy są kopalnią wiedzy o harmonii – tej samej harmonii, która jest fundamentem muzyki rozrywkowej i przydatnej także w innych gatunkach muzycznych.

W wieku 19-20 lat pojechaliśmy na Jazz Juniors do Krakowa, gdzie w trio z Jankiem Smoczyńskim zdobyliśmy I nagrodę, a ja otrzymałem indywidualne wyróżnienie. Od razu po tym zdarzeniu zadzwonili do mnie Zbyszek Namysłowski i Michał Urbaniak, i zaproponowali żeby dołączyć do ich zespołów. Ze Zbyszkiem jeździliśmy po całej Europie, a Michał zabrał nas do USA i Kanady – to było w latach 2001-2003. Wtedy grałem też z Jackiem Kochanem, Joachimem Menclem i Sławkiem Jaskułke, z którym mieliśmy zespół z Krzyśkiem Dziedzicem – to świetny bębniarz, którego poznałem trzy lata wcześniej u Muniaka. Chcę go zaprosić na swoją drugą płytę. Grałem z bandami jazzowymi między 17 a 22 rokiem życia, do momentu, gdy miałem kontuzję ręki. Po koniecznej operacji walczyłem o powrót na scenę, w pewnym momencie stwierdziłem, że odpuszczam.

Chciałeś zupełnie porzucić granie?

Tak, to trwało rok, ale stwierdziłem, że nie jestem w stanie żyć bez muzyki. Trafiłem na Małopolskie Centrum Rehabilitacji Ręki w Krakowie – wszystkim muzykom, którzy mają tego typu problemy polecam tę placówkę, bo tam czynią cuda. Skoro nie dało się grać na kontrabasie, wyciągnąłem z szafy precka. Janek Smoczyński założył wtedy Studio Tokarnia i powiedział „przyjedź, będziemy robić bity dla hiphopowców”. Wtedy miałem dużą zajawkę na czarną muzykę, słuchałem Eryki Badu, The Roots; zaczęliśmy robić płytę z Miką Urbaniak, bardzo wkręciłem się w produkcję muzyki. Z Miką finalnie nie udało się dokończyć płyty, za to powstał zespół June, który tworzyłem z Robertem Cichym i Jankiem Smoczyńskim. Przeprowadziłem się do Warszawy, zrobiłem sobie domowe studio, zacząłem chodzić na różne jamy - wcale niekoniecznie jazzowe.

Właściwie jakby się dokładniej przyjrzeć, to hiphop ma pewne wspólne punkty z jazzem – to chociażby płyta „Doo-Bop” Milesa Davisa.

Hiphopowcy samplowali albumy jazzowe. Michał Urbaniak opowiadał, że najlepszy deal, jaki zrobił w życiu, to sprzedaż swoich ścieżek Tribe Cold Quest – oni byli wtedy na fali, mogli sobie pozwolić na tego typu eksperymenty. Także muzyka np. Jamesa Browna została użyta w wielu hiphopowych produkcjach lat 80.

Pamiętam słowa Michała Urbaniaka: „Zrobiła się taka zmowa socjologiczna, że jazz to jest muzyka elegancka, kulturalna i taka, przy której należy się skupić. A przecież jazz powstał w burdelu do zabawy i moim zdaniem nigdy nie powinien stamtąd wychodzić, a na pewno nie na zawsze” („Estrada i Studio” 08/2017, s. 79).

No tak, a chwilę później był już w filharmonii. Charlie Parker nagrał słynne płyty bebopowe z filharmonikami. Powiedzmy, że jazz ma szerokie zastosowanie.

Kogo lubisz słuchać?

Dzisiaj puściłem sobie w hotelu Gerry’ego Mulligana z 1963 r. – uwielbiam wracać do starych płyt mainstreamowego jazzu.

Wiesz, śmieszna sprawa, bo zanim tu przyszedłem słuchałem płyty „Night Lights”.

Co Ty mówisz?

Naprawdę, słucham jej niemal w kółko od paru dni.

Ma piękne brzmienie. Z tamtego czasu słucham też Serge'a Gainsbourga. Lata 60., basówki Höfner – niedawno grałem koncert w tym klimacie, mam nadzieję, że jeszcze do niego wrócimy.

Tego Ci życzę, a teraz temat-rzeka – Twoje ulubione oldschoolowe basówki.

Jedną z moich pierwszych gitar basowych była Jolana, którą z kumplami w internacie przemalowaliśmy sprejem na czarno. Strasznie żałuję, że ją sprzedałem, ale potrzebowałem lepszego instrumentu. Zarobiłem na nią jako szatniarz, oczywiście tata mógłby ją kupić, ale stwierdziłem, że sam na nią zapracuję. Jedną z moich pierwszych zawodowych gitar basowych był Fender Precision z 1970 r. Mając 15 lat wziąłem go na jam session w Częstochowie i mi ją skradziono. Szukaliśmy jej przez rok z Januszem Yaniną Iwańskim i całą rodziną Pospieszalskich, haha! W międzyczasie pożyczyłem od Przemka 1000 złotych na Yamahę BBG4, bo byłem zafascynowany muzyką fusion, stylem Johna Patitucci, więc miałem dzięki tej gitarze namiastkę takiego brzmienia.

Po roku stary Fender się znalazł w Łodzi, jakiś facet sprzedał ją za 600 zł. Od tamtej pory to mój flagowy instrument. Zmieniłem w niej gryf – ze względu na wspomnianą wcześniej kontuzję, która uniemożliwia mi granie na kontrabasie. Wraz z Jackiem Kobylskim opracowaliśmy do tej basówki wygodny, smukły gryf. Decha jest ze starego Fendera, gryf Nexus, dołożony przetwornik Jazz Bass przy mostku. Po latach doszedłem do wniosku, że nie ma sensu katować się grubymi strunami ustawionymi wysoko – ma być wygodnie.

Jaki był Twój najbardziej osobliwy instrument?

Najśmieszniejszy bas, jaki udało mi się zdobyć, to rosyjski Ural.

Słysząc tę nazwę mam tylko jedno pytanie – czy w ogóle dało się na tym grać?

Po przeróbkach – tak i nawet nagrałem na nim między innymi jedną piosenkę z Marceliną. Kupiłem go na allegro, facet wysłał go pocztą w miękkim pokrowcu. Już go nie mam. Wtedy nie było nowych Höfnerów, ciężko było zdobyć tego typu basy. Miałem na oku basówkę należącą kiedyś do Henryka Zomerskiego z zespołu Niebiesko-Czarni z bułgarskiej manufaktury. Wyobraź sobie, że ten bas miał przetarcie tylko do III progu… Po co grać na basie wyżej? (śmiech) Ten instrument brzmiał świetnie, więc wybrałem się do bankomatu, w międzyczasie sprzedawca stwierdził, że jednak się go nie pozbędzie. Wtedy grałem z Andrzejem Smolikiem i szukałem starych gratów. Nagrałem parę rzeczy na Höfnerze Andrzeja, m.in. utwór „Na odległość” Maryli Rodowicz. Pamiętam jak producent w studio mi tłumaczył „wyobraź sobie, że masz zagrać country, jedziesz na koniu i masz wąsy".

Wracając do Urala – to był przez krótką chwilę substytut basówki typu Höfnera. Pod względem lutniczym to była tragedia, do tego z gniazdem na pięć bolców typu DIN, ale jak wpięliśmy go do pieca, okazało się, że ma unikalne brzmienie – jak elektryczny kontrabas czy coś takiego. Spodobał mi się i nagrałem na nim parę rzeczy. Niedługo po tym trafiłem na Höfnera, którego mam do dziś. Urala sprzedałem z innymi instrumentami, kiedy doszedłem do wniosku, że mam ich za dużo. Gra się na dwóch, trzech basówkach. Na koncerty zabiera się dwie – podstawową i zapasową.

Niedawno kupiłem basówkę hollow body, bo szukałem soundu między akustycznym a elektrycznym brzmieniem i wreszcie udało mi się kupić stary instrument z 1971 r. z taką menzurą jak Höfner – to Aria Diamond, która nawet bez pieca brzmi świetnie. Jechałem po nią do Łodzi i poprzedni właściciel powiedział mi prawie ze łzami w oczach „miałem nadzieję, że Pan nie przyjedzie”, choć tak naprawdę jemu ona nie siedziała, bo woli instrumenty z menzurą 4/4. Ta gitara jest wymagająca i trzeba ją trochę dopieścić technicznie.

Czy wzmacniacze również preferujesz typu vintage?

Ostatnio nagrywałem na kombie Fender Bassman Ten z 70. lat. Ze względu na wagę na koncertach używam zestawu Gallien Krueger – wzmacniacza MB 500 i kolumny 4×10”. W podłodze mam dwukanałowy lampowy overdrive Vox Cooltron Dual Overdrive i fuzz Zvex Wolly Mammoth. Używam też preampu Great River ME-1NV.

Myślisz o drugim albumie solowym?

Pierwszą płytę nagrałem w 2011 r., więc już czas o tym pomyśleć. Mam ułożoną całą tracklistę, waham się tylko kogo by tu zaprosić do nagrań.

Na pewno żonę.

No właśnie nie. To będzie płyta instrumentalna. Marta [przyp. red. Zalewska] ostatnio napisała mi smyki do jednej ballady. Może będzie to płyta nagrana w kwartecie, bo chciałbym ją ujednolicić stylistycznie. Pierwsza była eksperymentem – kilka numerów nagraliśmy w trio, kilka w kwartecie, w kwintecie – a teraz chciałbym, żeby to był jeden zespół grający jednym brzmieniem przez cały album.

Co nie zmienia faktu, że najlepsze współbrzmienie tworzysz z żoną. Czy to prawda, że połączyła Was muzyka?

Martę pierwszy raz zobaczyłem na YouTube – wyskoczyła mi w propozycjach dziewczyna, która grała na basie i śpiewała piosenkę „Spokojnie”. Pomyślałem – Jaki talent! Jaki dźwięk! Od razu polubiłem, zasubskrybowałem. Gdzieś zaczęliśmy się mijać w środowisku. Jakiś czas później Marta zastąpiła mnie w zespole Uli Dudziak. Później spotkaliśmy się w Pałacu Prezydenckim, gdzie grałem z Kayah i Ulą kolędy – Marta grała na skrzypcach, tam też poznaliśmy się osobiście. Byłem wtedy pod wpływem muzyki rock’n’rollowej, słuchałem Arctic Monkeys, Jeffa Buckleya, The Kills i myślałem, że fajnie byłoby spotkać wokalistkę, która mogłaby wspólnie ze mną stworzyć coś w tym nurcie. Potem zaczęliśmy razem grać – wydaje mi się, że nie mogło być inaczej. Pierwszą większą, wspólną produkcją muzyczną była Gala Mistrzów Sportu 2015, a potem założyliśmy band, już stricte rock’n’rollowo ukierunkowany. Pierwszy koncert zagraliśmy trzy lata temu – 1 lutego 2016 r. Dokładnie to pamiętam… Miałem doła, bo dzień wcześniej zmarł Janusz Muniak.

Tego dnia powstał zespół pod wdzięczną nazwą – Marta Zalewska.

Zastanawialiśmy się jak go nazwać, ale doszedłem do wniosku, że zespół, w którym śpiewa tak wybitna wokalistka nie może się nazywać inaczej.

Jak to jest grać w rodzinnym zespole, gdzie masz żonę, brata na perkusji, stryjecznego brata żony na gitarze i jej przyjaciółkę śpiewającą chórki?

Jest wesoło i bardzo dobrze nam się współpracuje. Naprawdę cieszę się, że możemy koncertować w takim składzie, do tego grając swoje piosenki. To jest największe spełnienie dla muzyka – wyjść na scenę i zagrać swoje kompozycje. Oczywiście podczas prób trzeba bardziej subtelnie rozmawiać ze sobą, nie można wszystkiego powiedzieć prosto z mostu, chyba że w żartach. Na przykład jak zwrócić uwagę swojemu starszemu bratu, że gra nie ten werbel, co trzeba. Wiadomo, że młodszego brata nie posłucha. Graliśmy z Przemkiem Pacanem razem w wielu zespołach, rozumiemy się bez słów.

Jako bracia w sekcji rytmicznej macie coś w rodzaju łączności podprogowej.

To są wypracowane rzeczy, bardzo dużo ćwiczyliśmy razem będąc w liceum muzycznym w Częstochowie, mieliśmy wspólną salkę w internacie w piwnicy, po której biegały szczury i ulatniał się gaz! Bardzo lubię grać z Przemkiem i cieszę się, że udało się nam pogodzić terminy, bo on też jest mocno zajęty.

Jaki jest Twój sposób pracy nad utworami?

Nie ma w tym nic niestandardowego – siadam do kompa, odpalam program i dłubię. Wracając do Bacha i fortepianu, to tamte lata spędzone w szkole bardzo mi teraz pomagają. Bardzo lubię siedzieć przy klawiaturze i wymyślać nowe numery, chociaż one nie zawsze nadają się do grania na gitarze, dlatego ostatnio staram się też komponować na gitarach – tak było z piosenkami, nad którymi pracowaliśmy z Martą.

Masz hybrydową technikę prawej ręki – używasz kostki trzymanej kciukiem i palcem wskazującym, do tego czasem palca środkowego i serdecznego.

Kostką zacząłem grać w zespole Ani Rusowicz. Były tam bigbitowe numery, które grane kostką brzmiały bardziej rasowo i wtedy zacząłem się przekonywać do tej techniki. Nie byłem jej przeciwnikiem, ale przez wcześniejsze lata się w to nie wkręciłem. Kostką można łatwiej zagrać niektóre riffy, szybkie przebiegi ósemkowe. To było 6-7 lat temu i pomyślałem, że skoro tak to brzmi, to w innych składach – np. u Uli Dudziak – też może zabrzmieć ciekawie i oryginalnie. Wtedy wpadły mi w ręce płyty Steve’a Swallowa i zafascynowałem się jego soundem. Nie gra na kontrabasie przez kontuzję, a w latach 60. grał dużo. Gra na basówce używając wyłącznie kostki, współpracuje z Johnem Scofieldem, ma też własny zespół. Jego bas brzmi bardzo klarownie, przejrzyście i tak mi się to spodobało, że zacząłem grać w ten sposób. To też odciąża prawą rękę, o ile wypracuje się swobodną technikę.

Będąc w zespole Moniki Borzym miałem do zagrania bardzo trudny przebieg, którego nie mogłem zagrać tylko kostką, więc opracowałem go grając kostką, palcem środkowym i serdecznym – tak też zostało. Prowadząc warsztaty na Bass & Beat Festival zacząłem zajęcia od ćwiczeń neuromobilizacji, które polecam nie tylko basistom, ale również gitarzystom. To często pomijana kwestia – kładzie się nacisk na ćwiczenie jak najdłużej, ale nie wspomina się o robieniu ćwiczeń, które są przeciwwagą do tego, co robisz przy instrumencie, bo to są dla człowieka nienaturalne ruchy – chociażby granie palcami na przemian przez 7 godzin. Bardzo wielu muzyków ma problemy z rękami, o czym się nie mówi na początku edukacji muzycznej.

Niesławny zespół cieśni nadgarstka…

Łokieć tenisisty, golfisty, zespół rowka nerwu łokciowego, przeciążenie tkanek miękkich… Można się z tego wyciągnąć robiąc odpowiednie ćwiczenia, które pokazuję na warsztatach, zanim będzie za późno – wtedy trzeba szukać innych rozwiązań.

Co jeszcze byś poradził młodszym kolegom i koleżankom?

Poradziłbym granie w kooperacji z kimś – w jednej salce z bębniarzem, a potem osobno z pianistą czy z gitarzystą – tak przez pół roku, a potem to połączyć. Ja tak robiłem i wiem, że to działa – w jednej salce ćwiczymy rytm, w drugiej harmonię, potem to składamy i działa… Albo i nie, zależy z kim gramy. Najlepiej ćwiczyć z lepszymi od siebie. Granie z kimś, kto potrafi Cię wyciągnąć do góry, to najlepsza szkoła.

Rozmawiał: Wojciech Wytrążek
Zdjęcia: Marta Zalewska