Wywiady
Marta Zalewska

Multiinstrumentalistka i wokalistka, sidemanka współpracująca na scenie i w studio z wieloma cenionymi solistami, zespołami i orkiestrami.

Wojtek Wytrążek
2019-02-14

Kompozytorka i autorka tekstów, które zawarła na debiutanckim albumie solowym, w naszym wywiadzie opowiada o ulubionej estetyce rock and rolla, splataniu muzycznych i życiowych dróg, oraz o tym, czym naprawdę powinno być live session.

Wojtek Wytrążek: Jesteś w ferworze walki przed premierą debiutanckiej płyty.

Marta Zalewska: Tak, do tego pozostaję czynnym muzykiem sesyjnym, więc ciężko jest znaleźć wolną chwilę, ale to chyba zawsze tak wygląda. Wszyscy mi mówili, że jak pracujesz nad płytą to nie śpisz za wiele w ostatnich dniach przed jej wydaniem i właśnie tak jest. Oficjalna premiera płyty jest 7 grudnia, wtedy też odbędzie się premierowy koncert w radiowej Czwórce, który będzie transmitowany w internecie. Singiel „Więcej” jest już dostępny w serwisie YouTube.

 

Wiem, że myślałaś o niej od dłuższego czasu, ale opowiedz jak doszło do jej powstania.

O solowym albumie myślałam już od dawna. Jeżeli pracuje się z wieloma artystami i chce się rozwijać na wszystkich możliwych płaszczyznach muzycznych, ciężko jest skupić się na solowej karierze, bo wymaga to poświęceń i rezygnacji z niektórych przedsięwzięć. Ja z tym miałam problem, ponieważ w muzyce bardzo wiele rzeczy mnie interesuje. Pomysły muzyczne na debiutancką płytę pojawiały się już dobrych parę lat temu, ale chodziło o to, żeby płyta była spójna i abym ja była na sto procent przekonana, że właśnie te utwory, w ten sposób zagrane, w takiej estetyce będą tym co chcę przekazać. Będą tym, co ja w muzyce lubię najbardziej i pod czym chciałabym się podpisać nawet nie pseudonimem czy nazwą zespołu, ale swoim nazwiskiem, bo bardziej osobiście się nie da.

Na pewno bardzo istotnym czynnikiem pomagającym mi skoncentrować się na solowym albumie, było spotkanie na mojej muzycznej drodze Krzysztofa Pacana, z którym tę płytę stworzyliśmy. Krzysztof wsparł mnie w tym, że ta estetyka jest najbliższa prawdy o mnie – szeroko pojmowany rock and roll z elementami vintage. W dzisiejszych czasach zewsząd napływają różne rady od muzyków, od branży, od wytwórni – „teraz jest modna taka estetyka, lepiej idź w tę stronę” – tylko moda ma to do siebie, że jest zmienna i za chwilę będzie modny kolejny styl. Ja starałam się nigdy tego typu rad nie słuchać, nie traktuję muzyki jako sezonowego wydarzenia. Marzyłam zawsze o tworzeniu utworów, które przetrwają próbę czasu. Miałam to szczęście spotkać Krzysztofa, wybitnego muzyka, który posłuchał co mam do powiedzenia muzycznie, pograliśmy wspólnie i doszliśmy do wniosku, że najwyższy czas wydać na świat moją osobistą wizję rock’n’rolla. Zawsze marzyłam, żeby grać na gitarze elektrycznej, ale zawodowo grałam na basie (na gitarze jedynie dla przyjemności). W moim autorskim zespole spełniam to marzenie, bo Krzysztof Pacan jest genialnym basistą, więc ja mogę poświęcić się gitarze, aczkolwiek na koncertach czasem wymieniamy się instrumentami.

Wydanie pierwszego krążka to długa droga – trzeba dać sobie czas, upewnić się co do estetyki, zwłaszcza jeśli wcześniej przez wiele lat jest się muzykiem sesyjnym grającym w różnych stylach. Wiedziałam, czego chcę muzycznie od dawna, ale potrzebowałam kogoś, kto będzie katalizatorem, wspomoże mnie swoim talentem i dyscypliną w tym, by płyta ukazała się właśnie w takim kształcie.

Twoja znajomość z Krzysztofem Pacanem zaczęła się od wspólnej pracy muzycznej, a jej kolejnym rozdziałem stało się małżeństwo.

Historia pokazuje wiele takich przypadków i często powstawała z tych związków bardzo dobra muzyka – więc oby tak było i w tym przypadku. Jeśli ludzie stają się sobie bliscy to jeszcze więcej serca słychać w ich wspólnej muzyce. To już nie jest tylko wspólna praca nad dźwiękiem a wspólna misja muzyczna, która dla wielu twórców jest po prostu sensem życia. Gdy idzie się przez życie razem i także razem tworzy się muzykę, to w utworach zaczyna być to słyszalne, a dzięki temu stają się one bardziej wartościowe.

Ponieważ miałem przyjemność przesłuchać nagrania przed premierą, mogę to w pełni potwierdzić. Płyta jest pełna emocji i energii, a jednocześnie spójna, choć w pierwszej chwili trochę żałowałem, że nie ma na niej piosenki „Spokojnie” – Twojej wizytówki muzycznej. Czy łatwo było dobrać repertuar?

To było trudne, bo mam dużo piosenek, które po drodze stały się ulubionymi i nawet funkcjonują gdzieś w internecie, natomiast trzeba było zamknąć pewien etap tworząc ten album. Dziś jestem już inną osobą, mam nowe doświadczenia, o których chcę opowiedzieć, i zwyczajnie nie do wszystkiego też należy wracać. Jednak do piosenki „Spokojnie” jako mojego flagowego utworu sprzed lat, który miał krzyczeć „Uwaga! Piszę piosenki i to jest pierwsza, którą pokażę publicznie”, ze względu na sentyment będziemy wracać grając ją na koncertach akustycznych. Kto wie, może ukaże się na którymś kolejnym albumie.

Co Cię inspiruje w muzyce?

Zawsze powołuję się na fakt, że największe wrażenie na mnie jako dwunastoletniej dziewczynce zrobiła debiutancka płyta Jaco Pastoriusa, ze względu na to jak wielowymiarowo można potraktować instrument i jak wielowymiarowym artystą-muzykiem można być. Jaco był nie tylko wirtuozem grającym pięknie i z wielkim nasyceniem muzyczną treścią, ale także tworzył wybitne kompozycje, jednocześnie będąc odkrywcą instrumentu, na którego temat nie wszystko zostało wówczas powiedziane. Zawsze podkreślam, że Jaco Pastorius był, jest i będzie moim mentorem, niezależnie od tego, czy z basu „przesiadam się” na gitarę, czy za rok będę grała na przykład na tubie czy czymkolwiek innym. Poza tym słucham bardzo dużo gitarowej muzyki – ikoną dla wszystkich – także dla mnie – jest Jimi Hendrix. Słyszałam również porównania do Janis Joplin, co jest dla mnie bardzo miłe, bo dużo jej słuchałam jako nastolatka i wciąż lubię do niej wracać. Uwielbiam także zespoły Blood, Sweat & Tears czy Spencer Davis Group. Bardzo lubię amerykańską, korzenną muzykę bluesową, więc i w swojej twórczości zawsze szukam tej bluesowej nuty. Jeżeli w piosence jest blues, to jest ona od razu bliższa mojemu sercu.

Dzisiejsza tendencja songwriterska dąży raczej do krótkich, urywanych fraz a nie szerokich melodii, bardziej elektronicznych beatów niż skomplikowanych struktur żywych instrumentów. Melodie w „starym stylu” oczywiście się zdarzają, ale chyba nie jest to obecnie najmodniejszy kierunek. Ja niezależnie od tego, czy jest to modne czy nie, zawsze bardzo się staram, żeby melodie moich piosenek były interesujące, charakterystyczne, aby brzmiały naturalnie i wykorzystywały w jak największym stopniu skalę głosu. Skala głosu jest bardzo wdzięcznym środkiem wyrazu i jeśli używa się dużej rozpiętości dźwiękowej, to naturalnie przekłada się to na emocje jakimi „atakujemy” odbiorcę. Bardzo się cieszę słysząc porównania do Carole King, bo to przecież absolutny szczyt kompozytorski.

Jak można zweryfikować, czy utwór jest wartościową piosenką?

Jeżeli utwór wykonany jest w obsadzie orkiestry symfonicznej, czterech sekcji rytmicznych i pięciu chórów, a następnie sprowadzi się go tylko do głosu i gitary, czy głosu z fortepianem, i zadziała tak samo, to możemy być pewni, że jest udany. Przyznam, że robiliśmy przy powstawaniu płyty takie testy. Gramy koncerty akustyczne typu „unplugged”, które polegają na tym, że występuję tylko ja z gitarą, lub gramy na dwie gitary i wokal z Pawłem Zalewskim i publiczność bardzo ciepło przyjmuje takie skromniejsze wersje moich rockowych piosenek – to dla mnie potwierdzenie, że te utwory zasługują na to, aby znaleźć się na płycie.

Test z gitarą akustyczną jest na końcu, a co jest wcześniej? Jak pracujecie nad utworami?

W zasadzie od tego testu też się zaczyna, bo staram się pisać piosenki w ten sposób. Jeżeli chcę grać gitarową muzykę, nie mogę jej tworzyć z dala od gitary. Zatacza się swoisty krąg – kompozycja klamrowa. Zaczyna się od komponowania piosenki przy gitarze, potem robi się produkcję, na końcu wraca się do gitary, żeby sprawdzić czy nie odbiegliśmy za bardzo od korzenia, od bazy, która musi działać. W większości przypadków utwory na moją płytę tworzyliśmy wspólnie z Krzysztofem Pacanem, ja napisałam wszystkie teksty, a tylko dwa utwory to w całości moje kompozycje. Ten album to efekt wspólnego myślenia w muzyce.

Kto współpracował z Wami w studio?

Producentami jesteśmy oboje, ale w opisie płyty będzie można zobaczyć jak wiele osób poświęciło swój czas, z czego bardzo się cieszę. Z wyjątkiem perkusji można by było nagrać tę płytę we dwoje z Krzysztofem, ale uważam, że dialog między muzykami jest bardzo cenny dlatego zaprosiliśmy wspaniałych instrumentalistów i wokalistki do udziału w nagraniach. Fakt, że ktoś umie zagrać na stu instrumentach wcale nie znaczy, że musi ich wszystkich użyć na płycie albo samemu na nich zagrać. Oczywiście może mieć to wartość, ale jeszcze większą będzie mieć, gdy zaprosi się również paru muzyków, którzy dodadzą swój styl i język do utworów. Nagrania trwały dwa lata i powstawały w kilku studiach: Studio7 w Piasecznie, warszawskie studia Black Kiss Records, Tokarnia, Studio 124, Homar Music Studio, Quality Studio, Studio Kineskop. Zagrali z nami Paweł Zalewski i Artur Gierczak (gitary), Przemek Pacan i Tomasz „Harry” Waldowski (perkusja), Kamil Barański (piano, wurlitzer). Na płycie zaśpiewały Bożena Zalewska i Róża Dudziewicz.

Jakich instrumentów używaliście podczas nagrań?

Całą płytę nagrałam na gitarze Ibanez Roadstar II z 1985 r. Myślałam o Stratocasterze, ale ten Ibanez urzekł mnie, bo nie był tak charakterystycznie „stratowski” jak Fendery. Jest trochę ciemniejszy, ma inną charakterystykę. To mi pasuje, a egzemplarz brzmi świetnie, więc można powiedzieć, że ten instrument zainspirował mnie wprost do stworzenia wielu elementów muzycznych na płycie. Każdy instrumentalista powinien sobie dobrać taki instrument, który podpowiada co zrobić i w którą stronę pójść, żeby nie tylko czynniki zewnętrzne były inspirujące, ale też sam ten przekaźnik myśli muzycznej. Jeśli chodzi o gitarę akustyczną to w moim rodzinnym domu od lat był pewien instrument, który nareszcie stał się mój. Wiadomo jak to w muzycznej rodzinie, są skarby, na które się czeka, a kiedy nikt już nie będzie z nich korzystać, wtedy można je złapać i nie puścić. Tak się stało w przypadku japońskiej gitary Columbus. Jest to kopia Gibsona Hummingbirda prawdopodobnie z pierwszej połowy lat 70. Ma folkowe, jasne, „druciane” i dzwoniące brzmienie, które bardzo mi się kojarzy z muzyką amerykańską. W kilku utworach zagrałam też na ukulele barytonowym Baton Rouge.

Paweł Zalewski nagrywał na Jolanach Iris i Graziella, Artur Gierczak na Taylorze 714CE. Krzysztof zagrał większość gitar basowych na płycie, ja gram na basie tylko w dwóch utworach, a mój instrument to Yamaha BB5000 z lat 80. sygnowana przez Nathana Easta. Okazało się, że używając wyłącznie pickupu przy gryfie brzmi jak rasowy Precision, więc świetnie się sprawdziła w rockowej muzyce. Zresztą Krzysiek też jej użył w niektórych piosenkach. Większość partii zagranych zostało na jednym z moich ulubionych basów – Fender Precision z początku lat 70., „niestety” należący do Krzyśka, ale odkąd jesteśmy małżeństwem to... Mogę się w tym miejscu tylko szeroko uśmiechnąć. Oprócz tego musiał pojawić się Höfner – skrzypcówa, bo w muzyce, która szuka inspiracji w latach 60. beatlesowski, melodyjny bas grany kostką daje charakterystyczne brzmienie, którego oboje z Krzyśkiem jesteśmy fanami.

Domyślam się, że gitary nagrywaliście tradycyjną metodą, czyli mikrofonem przystawionym do głośnika – czy tak?

W większości przypadków tak, jednak okazało się, że niektóre brzmienia miały być na tyle zmodyfikowane, że można je było nagrać bezpośrednio przez interfejs jedynie przy użyciu preampu Great River ME-1NV, który wiele lat temu Krzyśkowi polecił Smolik i od tamtej pory się z nim nie rozstaje. W większości do oldschoolowego grania sprawdza się oldschoolowe nagrywanie. Wzmacniaczy było sporo, ale wszystkie były lampowe. Podstawą był Fender Bassman 10 – olbrzymie kombo z czterema głośnikami 10-calowymi, na którym nagraliśmy basy i gitary ze względu na uniwersalne, ciepłe brzmienie. Poza tym obecnie używam komba Peavey Classic 30 – jest małe, ale głośne i brzmi świetnie.

Wielu muzyków ostatnio nagrywa przez symulatory cyfrowe, wy w tym względzie jesteście ortodoksyjni.

To jest teoretycznie prostsze jeśli ktoś nie wie jak zrealizować nagranie, bo trzeba mieć dobre pomieszczenie, mikrofon, trzeba wiedzieć jak go ustawić – jest bardzo wiele czynników, które muszą się zgadzać, a jak się wepnie gitarę w kartę, to musisz tylko ustawić gain i wybrać symulację. Po drodze korzystaliśmy z niektórych tego typu rozwiązań, bo czemu nie. Jeśli coś brzmi świetnie, to nie ma sensu się ograniczać, jednak płyta była nagrywana w większości dość tradycyjnie.

Czy masz na myśli tzw. „setkę” live w studio?

Jeden utwór na płycie jest nagrany w 100% na żywo. Wykorzystaliśmy nagranie z live sesji kręconej kamerami VHS. Nie jest to taki „live” jaki często się spotyka, gdzie video jest podpisane „live session”, a doskonale widać, że to nie jest możliwe, żeby dźwięki wydobyły się akurat w momencie, który widać na ekranie, ponieważ wokalista nie jest odseparowany w żaden sposób od perkusji, a słyszymy czyściutkie studyjne brzmienie. Po to jest płyta studyjna, żeby taki sound uzyskać, a live session jest zapisem gry na żywo. Dlatego też moja live sesja brzmi zupełnie inaczej – z sesji live wzięliśmy jeden utwór, który bez edycji wszedł na płytę. Zdecydowaliśmy się na ukłon w stronę tradycyjnego myślenia o muzyce – skoro gramy muzykę rock and rollową, to chcemy słyszeć wzmacniacze w pomieszczeniu, w którym jesteśmy, bo tak będzie komfortowo i naturalnie. Nie chcemy słuchawek, chcemy słyszeć dźwięk rozchodzący się w akustyce Quality Studio w Warszawie – przy okazji chcę podziękować Damianowi Pietrasikowi, Arturowi Stodolnemu i Radkowi Bednarkowi, którzy poświęcili swój cenny czas i pomogli nam zrobić coś fajnego. Ja byłam wraz z gitarą, wzmacniaczem i mikrofonem wokalowym w bardzo bliskiej odległości od zespołu, który również najciszej nie grał.

Kiedy dostaliśmy ścieżki oczywiście okazało się, że przez mój mikrofon słychać dość dobrze każdą partię, która była wykonana w tym pomieszczeniu. To z początku mogłoby każdego załamać, natomiast gdy poświęciliśmy dużo czasu na miks, podchodząc do niego ze spokojem, to efekt finalny bardzo nam się spodobał. Przesłuchy, które są naturalne w muzyce na żywo (bo jest las mikrofonów, wszyscy stoją na jednej scenie i rock and roll raczej na tym polega, że jest hałas z każdej strony) dały poczucie czegoś żywego, naturalnie zreverbowanego – czegoś, co lubię – vintage. Kiedyś wchodziło się do studia i po prostu się grało w jednym pomieszczeniu. Z czasem pojawiły się separacje, ale przecież zaczęło się od tego, że stał jeden mikrofon, była orkiestra i wokalistka z przodu, a ludzie miksowali się naturalnie. To cenna umiejętność i myślę, że powinno się do tego wracać, bo muzyka bez używania naturalnych metod jej zapisu moim zdaniem jest odarta z życia.

Wiemy jak ludzie reagują na koncerty live. Dlaczego tak reagują? Dlatego, że dźwięk się rozchodzi w przestrzeni akustycznej. Jeżeli robi się zapis live session czy koncertu i się odziera to z owej przestrzeni, przesłuchów, lekkiego wchodzenia w mikrofony innych instrumentów, to ma się sterylny dźwięk, który właściwie niczym się nie różni od studyjnego. Energia live jest za to inna i często muzycy grają z większą fantazją, choć niekoniecznie bezbłędnie. Potem słuchają nagrań sterylnie odseparowanych i kojarzących się z płytą, lecz np. nie do końca precyzyjnych – dochodzą do wniosku, że trzeba to nagrać jeszcze raz i podmienić tracki. W rezultacie powstaje druga płyta studyjna z obrazkiem, podpisana „live session”. Ja nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, dlatego na płycie jest utwór „The In-Betweener” nagrany bez edycji, ze wzmacniaczami w jednym pomieszczeniu razem z mikrofonem wokalowym… Ale jakoś na tyle głośno śpiewam, że mimo to mnie słychać.

To prawda, także pod względem dykcji reprezentujesz starą szkołę, która oznacza, że dokładnie słychać każde słowo, w przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji, w których mimo, że są po polsku, nie jestem w stanie zrozumieć poprawnie wszystkich wyrazów.

Może to jest jakiś styl, który teraz jest na czasie. Ja wychowałam się na utworach, w których tekst jest ważny, więc nie może nie dotrzeć do słuchacza, stąd tak zrealizowane wokale na mojej płycie. Uważam, że jeśli śpiewa się wyrazy, a nie wokalizy czy solo scatem, to po to, żeby słuchacz mógł zrozumieć jakie te wyrazy są. Skoro powstał tekst, to trzeba dać szansę odbiorcy, by go zrozumiał.

Zasadniczo temu powinno służyć radio i pracujący w nim ludzie.

Nigdy wcześniej nie spotkałam dziennikarza o tak szerokich horyzontach muzycznych jak Damian Sikorski z Czwórki Polskiego Radia. Nie da się ukryć, że to jak wiele wie o muzyce wynika również z faktu, że jest czynnym muzykiem – basistą i to stawia go „po innej stronie barykady”. Jego misja w odkrywaniu talentów i pomocy im jest realizowana w audycji „Będzie Głośno”, która promuje młodych artystów zgłaszających się poprzez formularz na stronie Czwórki. Potem mogą zostać zaproszeni do audycji i zagrać swoją piosenkę na żywo – dokładnie tak było ze mną. Parę tygodni później zobaczyłam ogłoszenie o konkursie – Wydaj płytę z „Będzie Głośno” – organizowanym przez ten sam sztab ludzi. Zgłosiłam swój materiał, ale nie miałam jakichś wielkich nadziei, bo audycja cieszy się powodzeniem i promuje wiele gatunków muzycznych. To, że rock and roll był brany pod uwagę nie znaczyło, że nie mógł wygrać projekt electro czy pop, a w sumie przyszło 169 zgłoszeń. Okazało się, że wygrałam i jestem bardzo wdzięczna Czwórce za możliwość wydania płyty przez Polskie Radio. Czwórka promuje twórców nieznanych jeszcze szerszej publiczności i uważam, że to potrzebna i piękna misja.

 

Rozmawiał: Wojtek Wytrążek
Fotografie: Anna Powałowska