Od premiery "Muukalainen Puhuu" minęło już sporo czasu. Zdążyłem więc nabyć ten krążek na ubiegłorocznym Brutal Assault za miażdzącą kwotę 50 koron i umieścić go w zestawieniu najlepszych albumów minionego roku. Wytwórnia Violent Journey Records wciąż jednak promuje ten materiał, zapewne mając świadomość, że to jej perła w koronie czy co tam jeszcze równie wartościowego.
Bez dwu zdań Oranssi Pazuzu wyskoczył niczym diabełek z pudełka. Za jednym zamachem nagrał nie tylko jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) debiutów poprzedniego roku, ale także jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy - ryzykowna teza, ale co tam) albumów black metalowych AD 2009. A nawet, jeśli nie najlepszy, to zdecydowanie najbardziej zakręcony, przy którym choćby taki Cobalt wydaje się być nieskomplikowany jak "wlazł kotek na płotek". Trudno uwierzyć, że takie dźwięki mogły narodzić się w głowach debiutantów, choć wokalista udzielał się w niejakim Kuolleet Intiaanit. Niektórzy twierdzą, że "Muukalainen Puhuu" to metalowa wersja twórczości tego zespołu. Nie wiem, nie słyszałem, bo czasu nie miałem.
Zresztą, ta (black)metalowa etykieta tylko ogranicza, a zarazem utrudnia opisanie wszystkiego tego, co dzieje się na "Muukalainen Puhuu". Mocniejsze elementy w żadnym razie tu nie dominują, może za wyjątkiem partii wokalnych, choć zdarzają się rzecz jasna także momenty prawdziwego nawalania, jak na przykład w "Myöhempien Aikojen Pyhien Teatterin Rukoilijasirkka" (swoją drogą, co za tytuł). Jak zatem ująć w słowa do tego stopnia wymykającą się klasyfikacjom muzę? Do tego krążka, jak do mało którego, pasuje jak ulał znane powiedzenie (przypisywane Frankowi Zappa), że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze. Zresztą, nawet tancerz z dyplomem architekta miałby z tym niemałe problemy.
Sam zespół z przymrużeniem oka, a zarazem bardzo celnie opisał stworzoną przez siebie miksturę stwierdzając, że gra zarówno dla palaczy, jak i podpalaczy. Podpowiadam - palacze symbolizują tu wszelaką muzyczną psychodelię, a podpalacze to goście z Norwegii nierozważnie bawiący się zapałkami w pobliżu drewnianych kościołów. Dodajcie do tego dziwne ambientowe plamy i kosmiczne pasaże, plumkające klawisze i zalane w trupa gitary. Wszystko to razem składa się na Pomarańczowego Pazuzu - odźwiernego, władającego metalowymi drzwiami do percepcji. Jednym słowem, black metal na meskalinie. "Muukalainen Puhuu" jest niczym "Las Vegas Parano", to nieustający trip, w którym trudno odróżnić rzeczywistość od halucynacji. Z każdym kawałkiem, niczym po wzięciu następnej piguły czy porcji proszku, słuchacz robi kolejny krok w stronę odjazdu absolutnego. Najbardziej przy tym nieprawdopodobne jest, że materiał ten to całkowity monolit, w którym wszystko pasuje do siebie nawzajem niczym w układance. Muza jest spójna, nic nie rozłazi się w szwach, zespół z żelazną konsekwencją prezentuje swą wizję. "Muukalainen Puhuu" oddalony jest o dziesiątki lat świetlnych od wielu przekombinowanych, w założeniu awangardowych albumów, na siłę i bez sensu łączących zbyt wiele elementów i klimatów, z którymi wielokrotnie zdarzyło mi się mierzyć w przeszłości. Poza tym, ma on jeszcze jedną zaletę. Kiedy po paru miesiącach wróciłem do niego ponownie przy okazji tej oto recenzji, okazało się, że nic nie stracił ze swojej mocy. Kopie po dupie wciąż tak samo, a może nawet lepiej. Dowodzi to, że prochy serwowane przez Oranssi Pazuzu nie mają daty przydatności do spożycia. Nie wiecie, gdzie jechać na wakacje? Pomarańczowy już otwiera swoje wrota. Zapraszam, niezapomniane wrażenia gwarantowane.