Potężne wejście perkusyjne na dwóch bębnach basowych i motoryka pędzącego pociągu. Tak zaczyna się obchodzący w tym roku 40-lecie klasyczny album Motorhead, "Overkill".
Podobno zaserwowana na początek tytułowa kompozycja powstała w jakieś 10 minut w wyniku jamu. Philthy Animal rozgrywał właśnie po raz pierwszy nowy zestaw z dwoma taktowcami, gdy pojawiła się reszta zespołu i po prostu do niego dołączyła. Właśnie tak tworzy się historia. Gnający przed siebie z gracją słonia tratującego wszystko po drodze "Overkill" to kwintesencja Motorhead. Tuż obok młodszego, choć popularniejszego "Ace of Spades", opartego przecież na niemal identycznym motywie. Starszeństwo jednak obowiązuje i to właśnie "Overkill" zwyczajowo kończył późniejsze koncerty zespołu, w tym również finałowy, zagrany 11 grudnia 2015 roku w Berlinie. W ten sposób historia zatoczyła koło, od wydanej 24 marca 1979 roku płyty i singla z kompozycją tytułową, które z impetem zainaugurowały drogę Motorhead na szczyt, do ostatniego utworu wykonanego przez trio na scenie. Nieco ponad dwa tygodnie później zmarł Lemmy, jako ostatni z trójki muzyków tworzących klasyczny skład zespołu, odpowiedzialny za nagranie "Overkill".
"Overkill" to płyta wyjątkowa i ponadczasowa, nic zatem dziwnego, że wytwórnia BMG wraz ze spadkobiercami Lemmy'ego, Eddie Clarke'a i Phila Taylora postanowiła z przytupem uczcić jej 40-lecie (wraz z drugim solenizantem, albumem "Bomber", wydanym w tym samym 1979 roku). Płyta ukazuje się w kilku formatach. W moje ręce wpadł pięknie wydany winylowy box, zawierający poza plackiem z regularnym materiałem (i na szczęście bez żadnych bonusów) również dwa dodatkowe krążki z niepublikowanym wcześniej koncertem we Friars Aylesbury z 31 marca 1979 r. Koncert brzmi odpowiednio surowo, a jego setlista składa się niemal w całości z nagrań z debiutu i "Overkill". Booklet, poza licznymi zdjęciami i grafikami zawiera również wspomnienia Howarda Thompsona (z działu A&R wytwórni Bronze) oraz Davida Stoppsa (promotora klubu Friars Aylesbury).
A było co wspominać, bowiem rok 1979 okazał się dla Motorhead przełomowy. Zespół z właśnie podpisanym kontraktem nagraniowym z Bronze w kieszeni, z animuszem przystąpił do pracy nad drugim albumem, mając już zresztą część materiału ogranego wcześniej na żywo. Rezultatem pracy z Jimmy Millerem (mającym na koncie m.in. genialne, najlepsze w karierze płyty The Rolling Stones) był "Overkill". Krążek-klasyk, z którego połowa utworów ("Overkill", "Stay Clean", "No Class", "Metropolis" czy "Capricorn") stała się żelaznym punktem koncertów grupy. Co więcej, to płyta bez choćby jednego wypełniacza - całość utrzymuje najwyższy poziom od A do Z. Począwszy od jednego z moich ulubieńców - boogie na dopalaczach "(I Won't) Pay Your Price", poprzez oparty na klasycznych rock'n'rollowych resorach "Damage Case", szybki i zwarty, momentami niemal punkowy "Tear Ya Down", na dostojnie rozpędzającym się "Limb From Limb" skończywszy.
"Overkill" wdarł się do pierwszej trzydziestki brytyjskiej listy przebojów, a o Motorhead zrobiło się naprawdę głośno. Muzycy trio, którzy zaczęli wreszcie zarabiać sensowniejsze pieniądze, rzucili się do zbierania owoców sukcesu. Postanowili też kuć żelazo póki gorące, ale to już temat na inną opowieść...