Po latach mozolnego budowania sukcesu i płytach wydanych nakładem niszowej wytwórni nadszedł czas, by wreszcie wypłynąć na szersze wody popularności. Teraz albo nigdy?
Wszystko wskazuje na to, że "Feral Roots" ma być właśnie tą płytą, która na oścież otworzy przed Rival Sons wrota do poważnej kariery. Zespół podpisał deal z gigantem Atlantic Records i dzięki sile promocyjnej Warnera powinien zostać zauważony także przez nomadów na mongolskiej pustyni, a może nawet dotrzeć na Sentinel Północny. Rival Sons to absolutny rockowy fenomen. Najlepsza kapela na świecie w tym gatunku, mająca na koncie zjawiskowe albumy; nikt nie zasługuje bardziej na wielki sukces aniżeli oni. Tymczasem świat uparcie woli upatrywać zbawców rocka choćby w pewnych nadmiernie zapatrzonych w Led Zeppelin młodzieńcach i obsypywać ich deszczem nagród, z mainstreamowymi Grammy na czele. Czas ucieka, młodsza konkurencja w poszukiwaniu inspiracji odkurza krążki sprzed dekad, a zawsze kapryśna kariera nie czeka w nieskończoność. Wydaje się, że podobne myśli krążyły po głowach Amerykanów, którzy na potrzeby "Feral Roots" stworzyli zestaw piosenek - wizytówek, mających przypaść do gustu każdemu, zarówno wiernym fanom śledzącym poczynania kwartetu od początku, jak i zupełnie nowym twarzom.
Na płycie znajdziemy w związku z tym niemal wszystko. To swoisty przegląd możliwości zespołu, który nie odcinając się od wcześniej prezentowanego stylu (udane "Do Your Worst", bardzo perkusyjny "Sugar on the Bone" i "Back In The Woods") jednocześnie ruszył ku nowym terytoriom. Z większym lub - niestety - mniejszym sukcesem. "Feral Roots" to bowiem album nierówny, co do tej pory Rival Sons, niezmiennie utrzymującym najwyższy poziom, nigdy się nie zdarzało. Można odnieść wrażenie, że formacja podeszła do nowej płyty trochę na zasadzie 'potrafimy to' i 'potrafimy również tamto', co przy okazji zbiegło się ze złagodzeniem brzmienia. Po podpisaniu kontraktu z Atlantic zachodziła obawa, czy Rival Sons przypadkiem nie spuszczą z tonu i faktycznie tak się stało. Nawet, jeżeli to tylko przypadek, wynikający z - uwaga, słowo-wytrych - 'potrzeby rozwoju', trudno nie zauważyć, że kwartet wyraźnie poprzesuwał akcenty. Na "Feral Roots" znalazło się więc trochę mielizn (proporcjonalnie do poupychanych gdzie się dało chórków i tworzących tła smyczków), ale ja zwłaszcza jednej z nich niestety nie mogę chłopakom wybaczyć. Umieszczony pod koniec tracklisty "All Directions", mimo niezłego wprowadzenia, niespodziewanie rozwija się w autentyczny tandetny do bólu pop-koszmarek, który ma niechybnie zmiękczyć serca amerykańskich gospodyń domowych. Kawałka nie ratuje nawet firmowy gitarowy wjazd Scotta Holiday'a. To po prostu najgorsza kompozycja w dziejach Rival Sons. Kiedyś musiała nadejść i oby nigdy nie doczekała się godnego następcy.
Lepiej jednak skupić uwagę na rzeczach dobrych, które również znajdziemy tu bez trudu, bowiem - na szczęście - pozytywy jednak dominują. Całość rozpoczyna się od wspomnianych już, udanych kompozycji, które najmocniej nawiązują do przeszłości kapeli. Z kolei łagodny, dobrze odzwierciedlający aktualne oblicze zespołu utwór tytułowy trzyma poziom i nie tylko ani na moment nie przekracza granic niesmaku, ale też sytuuje się w czołówce płyty. Podobnie jest z zamykającym album, gospelowym "Shooting Stars". Patrząc na inspiracje Holiday'a, które gitarzysta co jakiś czas prezentuje na Instagramie, silne elementy tej stylistyki nie powinny szczególnie dziwić. Zwłaszcza, że zabieg ten udał się Amerykanom znakomicie. Zdecydowanie wolę Rival Sons grający podniosłe rockowe gospel niż cukierkowy quasi-rockowy pop. Nic dziwnego, że podczas aktualnej trasy Rival Sons kawałek ów znalazł się w finałowych bisach. Wypełniające go chóralne partie brzmią, jakby stworzono je wyłącznie z myślą o setkach, a najlepiej tysiącach fanów odśpiewujących je wraz z zespołem (mogą się przydać również zapalniczki albo chociaż rozświetlone smartfony). Dobrze brzmi "Too Bad" zgrabnie poruszający się między krainą łagodności, a naprawdę ciężkim, masywnym brzmieniem. Dalej, zahaczający o lekkie funky "Stood By Me" (chórki po raz kolejny) to jeden z najlepszych utworów na płycie, podobnie zresztą jak niesiony pulsującym rytmem, opleciony melodiami "End Of Forever".
Nie będę ukrywał, że w podejściu do rocka bliższa mi jest konsekwencja Lemmy'ego niż ciśnienie na zmiany i stopniowe łagodzenie kompozycji. W mojej ocenie "Feral Roots" to album nieco słabszy aniżeli wcześniejsze krążki, nie zamierzam jednak z tego powodu skreślać Rival Sons, który wciąż ma u mnie wielki kredyt zaufania. Trzeba pamiętać, że Amerykanie obniżyli nieco loty startując z niebotycznie wysokiego poziomu, wciąż więc pozostają poza zasięgiem ewentualnej konkurencji. A może po prostu oczekiwania miałem zbyt wyśrubowane?
Trudno też nie dostrzec, jak doskonałymi instrumentalistami są muzycy kwartetu, zwłaszcza nieustannie dbający o gitarowe smaczki Scott Holiday, czy bardzo solidna rytmiczna podpora w postaci perkusisty Mike'a Miley'a. O występującym samodzielnie we własnej wokalnej lidze Jay Buchananie nie ma co wspominać, wystarczy go posłuchać. Wrota do kariery zostały otwarte. Trzymam kciuki, by udało się przejść dumnie na drugą stronę. Rock nie umarł, świat bardzo potrzebuje nowych rockowych legend, a Rival Sons to oczywisty kandydat do tego statusu.