Najnowszy album Muse dowodzi tylko jednej rzeczy – nie ma co wierzyć w zapowiedzi muzyków.
Zaraz po sesji do „Drones” panowie rzucili, niby w roli przynęty a może jednak promyku nadziei, że wrócą do ciężkiego grania. Mieliśmy otrzymać coś na miarę „The Resistance”, w co osobiście jako zadeklarowany fan zespołu zupełnie nie wierzyłem. Zresztą, prawda jest taka, że w przypadku gigantów rocka z Wysp nie można być niczego pewnym. To równie nieprzewidywalny zespół co Queen w czasach swojej świetności i pod niektórymi względami nieraz te dwie formacje porównywano. Dla mnie punktem wspólnym z pewnością jest odwaga i charyzma frontmana, poza tym, nie ma ich wcale tak wiele.
Ósma pozycja w dorobku Muse tylko poniekąd prezentuje zespół jaki znamy. Nadal serwujący wpadające w ucho frazy, rozśpiewany, pompatyczny i…niby bliski sercu, ale jednak inny. Odmienność dzisiejszej propozycji grupy od choćby genialnego (co równie mocno krytykowanego) „The 2nd Law” polega na tym, że panowie dość nieoczekiwanie i na fali wzmożonego zainteresowania synthwave i oldschoolowymi brzmieniami wprowadzili te elementy do swojej twórczości. Próbowali już swoich sił z dubstepem, pojawiały się lekkie ambientowe wstawki, ale dziś nie tylko za sprawą okładki i teledysków bliżsi są konwencji pasującej do Stranger Things a nawet Tron. Oczywiście w swoich eksperymentach i poszukiwaniach „nowego oblicza” nie są przodownikami takich zachowań, ale powiem wprost cytując Andrew Trendella z New Musical Express – drodzy czytelnicy, z czasem będzie wam wstyd przyznać się przed znajomymi jak bardzo lubicie ten album. Podpisuję się pod tym, choć po kilkunastu solidnych odsłuchach nadal mam mieszane uczucia. Chciałem mięsa i stadionowego rocka, a otrzymałem bardzo solidny, świetnie wyprodukowany, ale mimo wszystko pop-rock z przypiętą łatką Muse.
Ostateczna ocena albumu jest o tyle trudna, gdyż - nie będę tego ukrywał - po singlu „Dig Down” (skojarzenia z „Madness” wskazane), bardziej pasującym do wspomnianego „Drones”, oczekiwałem czegoś mniej elastycznego, mniej naszpikowanego elektroniką. Ów utwór nie jest jednak reprezentatywny dla „Simulation Theory”, a zupełnie szczerze to wydałbym go na limicie lub japońskiej wersji płyty. Nie pasuje do konceptu, a zaznaczyć trzeba, że to chyba najbardziej rozbudowane dzieło pod względem przekazywanej treści. Swoją drogą, niemal wszystkie z jedenastu nowych piosenek z naciskiem na „Propaganda”, „The Dark Side” czy skoczne, dość naiwne i przebojowe „Get Up and Fight” mają mocne podwaliny wynikające z obserwacji Matta Bellamy’ego. Chciałbym jednak dodać, że jakkolwiek by o tej płycie nie pisać, to siłę i rozmach oraz wielowymiarowość krążka zweryfikuje nadchodząca bodaj najbardziej kosztowna trasa w historii zespołu na potrzeby której… nagrano „Simulation Theory”. Powinno być odwrotnie, prawda?
Na koniec kilka słów na temat wokali. Przez lata głos lidera Muse stanowił kość niezgody pomiędzy dziennikarzami – fanami – a zwykłymi słuchaczami rocka. Z mojej perspektywy zupełnie niesłusznie, gdyż jegomość Bellamy to jedyna właściwa osoba do pełnienia obowiązków wokalisty, bliżej mu zresztą manierą do tenora aniżeli rockowego śpiewaka. Trzeba go kochać albo nienawidzić, i choć łatwiej przychodzi to drugie, zwłaszcza gdy ma się świadomość absolutnego braku rozwoju i choćby chęci spróbowania innych aranży, bez niego sukces zakochanego w Queen Muse nie byłby taki pewny.