Muse to jeden z nielicznych zespołów na świecie, który bezgranicznie lub prawie bezgranicznie uwielbiam.
Wieść o kolejnym zapisie show brytyjskiej wizytówki muzyki rockowej jeszcze 2-3 lata temu w ogóle by mnie nie obeszła. A tu proszę, odkąd zetknąłem się z formacją niejako "twarzą w twarz", znam jej potencjał i z wypiekami na twarzy czekałem na to, co znajdzie się na "Live At Rome Olympic Stadium".
Znając możliwości produkcyjne i niebanalne scenariusze koncertów tria zastanawiałem się, czym zaskoczą tym razem. Okazało się, że o ile wizualnie i brzmieniowo spektakl wyreżyserowany przez Muse szybko stał się moim faworytem na nudne wieczory, tak setlista już nie do końca. Nie powiem, że zestaw utworów, które zaprezentowano "nie sprawdził się" - ale daleko mi do hurra ekscytacji. Liczyłem, i właściwie nadal liczę na to, że grupa wkrótce przypomni sobie o swoich starszych utworach, których przecież ma nie mało i zacznie solidnie dokładać do pieca. Mimo iż "The 2nd Law" w moim zestawieniu ulubionych nagrań Muse plasuje się na dość wysokiej, bo trzeciej pozycji, brak chyba najbardziej metalowego w historii grupy "Stockholm Syndrome" aż za bardzo rzucał się w oczy.
Wokalnie zarówno Chris I Matthew są w świetnej formie. Bardziej wyrobione ucho wychwyci partie "czwartego z Muse", spokojnie siedzącego obok perkusisty Morgana Nicholssa, który od czasu do czasu ma swoje kilka sekund. Niestety, realizator, który miksował zapis koncertu w studio celowo "ukręcił" materiał tak, aby - co poniekąd nie powinno dziwić - Matthew Belamy grał pierwsze skrzypce. Mam jednak nadzieję, że w niedalekiej przyszłości reszta muzyków "dojdzie do głosu", co znacząco urozmaici widowisko.
A propos widowiska - ilość pirotechniki użytej na potrzeby tego koncertu powinna onieśmielać inne kapele. Podobnie jak sposób wykorzystania ekranów LED, czy wreszcie - osób trzecich, w tym jednej, dość urodziwej tancerki. Kto chce się przekonać o co chodzi, może przed oczywistym zakupem wersji fizycznej, sprawdzić o czym piszę na popularnym serwisie internetowym. Jest na co popatrzeć, ale przede wszystkim czego posłuchać. Nie pamiętam DVD, które sprawiałoby mi tyle radości, ale to chyba wynik mojej "fazy" na Muse niż słusznej oceny wydawnictwa, bo prawdę mówiąc, samo wydanie (slim digipack) oraz wrzucony od niechcenia pseudo-dokument "The Road" bardziej oddala fanów od zespołu niż zbliża.
Grzegorz "Chain" Pindor