"Mogę śmiało powiedzieć, że to nasz najlepszy krążek" - przekonywał jeszcze przed ukazaniem się "Drones" Matt Bellamy.
Był w tych słowach raczej mało sugestywny, bo nową płytę Muse, będącą przecież jedną z najbardziej wyczekiwanych tegorocznych premier, krytyka (nie licząc psychofanów, którzy z natury są bezkrytyczni) przyjęła raczej chłodno.
Ciężko się zresztą temu dziwić, bo po tak mocnych albumach jak "The Resistance" czy eksperymentalnym, ale piekielnie udanym "The 2nd Law" można się było spodziewać kolejnego kroku milowego dla Muse, który wspomnianymi krążkami znacznie oddalił się od klimatów z pierwszych płyt. Tymczasem Bellamy oznajmił, że "ten album jest powrotem do bardziej rockowego brzmienia". I fakt, "Drones" jest bodaj najprostszą płytą grupy, wypchaną numerami, które bez wątpienia zawojują stadiony, bo i nie od dziś wiadomo, że Muse są koncertowym monstrum, a z takim, bardziej "rockowym", arsenałem jeszcze silniej uzbroją repertuar. Gorzej, kiedy przychodzi do obcowania z samym studyjnym krążkiem, bo po prawdzie dziwnie, z niepokojem, a nawet lekkim rozbawieniem słucha się, jak grupa o tak ugruntowanej pozycji, z tak rozpoznawalnym brzmieniem i przede wszystkim tak charyzmatyczna, siłuje się, by nowe numery jak najbardziej oddalić od kawałków czy zespołów, które Muse starają się naśladować.
"Drones" to bowiem plejada inspiracji. To że Bellamy od dłuższego czasu próbuje bawić się przepychem i przesadą rodem z albumów Queen, to wiadomo nie od dziś. To, że fascynuje go U2 i Coldplay również nie jest tajemnicą. Dodajmy do tego Rage Against the Machine. Miało być bardziej rockowo, więc nie mogło się obyć bez AC/DC czy nawet Van Halen. Na dodatek - o masz losie! - jeszcze Ennio Morricone z czasów ścieżek dźwiękowych do spaghetti westernów. Można by tak posiłkować się różnej maści zespołami jeszcze przez dłuższą chwilę, ale sprowadza się to do faktu, że to najmniej muse’owa płyta ze wszystkich.
Egzaltowane wokale w Muse były zawsze, ale jeszcze nigdy aż tak bardzo nie przypominały nieco pokracznej mieszaniny Freddiego Mercurego z Bono. Tytułowy "Dones" to typowe dla Mercurego zabawy chóralno-wokalne, ale w wykonaniu Bellamy’ego pozbawione są krzty finezji i pozytywnie kiczowatego przepychu Queen. Również w duchu Królowej utrzymany jest pop rockowy "Revolt" i "Defector" z charakterystycznymi wielogłosami. "Aftermath" pożycza sobie od U2 motyw z "One", a początkowe frazy solowej gitary brzmią raczej Markiem Knopflerem z "Brother In Arms". "Reapers" to mieszanka "Eruption" Van Halen z solówką AC/DC i takim że riffem, który w sumie mógłby wyjść z pod paluchów jakiegokolwiek hard rockowego bandu z lat 70. "Mercy" to ponownie Bono, który przewija się zresztą tu i ówdzie przez cały album. W dziesięciominutowym "The Globalist" czai się jeszcze Ennio Morricone, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że Muse mają przecież na koncie numer "Knights of Cydonia", ale w tym przypadku cytat jest zbyt dosłowny, a późniejsze wprowadzenie mocno przesterowanego riffu nieco zbyt łopatologiczne i jeszcze te queenowskie chórki. Wyszedł utwór połatany i niezgrabny jak potwór Frankensteina.
Najgorsze, że Matt Bellamy jest przecież muzykiem nieprzeciętnym, o ugruntowanej pozycji i statusie nieomal ikony, a tymczasem dzieje się tak jakby zupełnie nie miał wystarczającej siły argumentów by przebić się z własną wizją albumu do uszu słynnego producenta Roberta Lange’a. Bo to chyba właśnie Lange zawalił ostateczny kształt "Drones" przeplatając wybitnie musowe momentami z własnymi pomysłami z czasów produkcji płyt AC/DC czy Def Leppard i ostatecznie doprowadził do tego, że Muse tylko w połowie brzmi jak Muse, gdy tymczasem bardzo często kopiuje brzmienie i patenty swoich inspiracji. Album staje się przez to w pewnym sensie dziełem kuriozalnym i - co najzabawniejsze - gdy już się skończy, ma się ochotę na jeszcze trochę muzyki, ale raczej U2 i Queen niż "Drones".
Nowy krążek Muse to nie jest płyta zła. Dobrze się jej słucha, ma masę świetnych momentów, które pozwolą jeszcze mocniej rozpędzić swoje i tak wybitne koncertowe oblicze. Bellamy stworzył koncept-album, bo "Drones" to płyta poświęcona teoriom spiskowym, praniu mózgu, III wojnie światowej, chipach w każdej paczce chipsów i świecie sterowanym przez trzech facetów siedzących w samych gaciach przed wypasionym komputerem. Niestety ten koncept brzmieniowo naznaczony jest raczej przez Roberta Lange’a, a nie Matta Bellamy’ego. Za dużo tu naśladownictwa i pożyczonych patentów, a za mało Muse. Bodaj najprzeciętniejszy album w dyskografii grupy.
Grzegorz Bryk