Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators

Living The Dream

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators
Recenzje
Grzegorz Bryk
2018-09-19
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - Living The Dream Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - Living The Dream
Nasza ocena:
6 /10

Co u Slasha? Po staremu! W przerwie koncertowania z reaktywowanym Guns N' Roses nagrał album "Living The Dream" i ruszył w trasę sygnowaną własnym imieniem, póki co po USA. Na początku przyszłego roku zawita do Europy, a Polskę odpowiedzi 12 lutego.

Jeśli słuchaliście poprzednich krążków Slasha, Kennedy'ego i The Conspirators, to znacie już praktycznie każdą nutę premierowego materiału. Wśród tych dwunastu numerów nie ma ani jednego dźwięku, którego Slash (a i przed nim przynajmniej kilku rockowych gigantów wliczając w to Aerosmith) nie zagrał już na wcześniejszych płytach. Kudłaty gitarzysta serwuje kolejne porcje charakterystycznych dla swojego stylu zadziornych riffów i jak zwykle miło łechtających uszy solóweczek. Slash nie odkrywa się na nowo, nie ma w tym zresztą niczego złego. To muzyk, który od zawsze chciał tylko grać rocka. Kręciły go proste, piosenkowe formy - nie miał zamiaru redefiniować gatunku. Przecież właśnie dlatego swego czasu odszedł z Guns N' Roses - nie mógł znieść obsesyjnego dążenia Axla Rose'a do formalnego monumentalizmu i nieustannych udziwnień kompozycji. Wolał stawiać na spontaniczność i szczerość.

Na przestrzeni lat ten autentyzm się chyba jednak trochę wytarł, albo raczej stępił. Przynajmniej w wersji studyjnej, bo koncertowo to wciąż hard rock o pełnej mocy. Obecnie albumowy Slash w skrajnych przypadkach brzmi trochę jak serialowy amerykański rock dla nastolatków, na moje ucho nieco zbyt cyfrowo, bezpiecznie i zachowawczo. Nie jest groźny, bezczelny i pikantny jak za czasów chociażby Velvet Revolver. W każdym razie nawet wyjątkowo troskliwi i bogobojni rodzice by za taki rock nie skrzyczeli. Winy należy upatrywać gdzieś na etapie produkcji (podobnie jak poprzedni krążek, „Living The Dream” wyprodukował Michael Baskette), bo utwory same w sobie mają potencjał do bycia "niegrzecznymi", zarówno w warstwie niezłej, porządnie rozbujanej sekcji, jak i przede wszystkim rockowego riffowania. Ciężko będzie jednak wejść na tereny pieprznego rocka z Kennedym na wokalu. Facet jakkolwiek niezły technicznie, barwą jest zupełnie bezpłciowy i pozbawiony rockowej charyzmy. Nieco lepiej brzmi w niższych rejestrach, ale w nich obraca się sporadycznie.

Ale tak, każdy kto słuchał wcześniejszych krążków Slasha, słyszał też "Living The Dream". Włączając w to przeokropne, lukrowane ballady „Lost Inside The Girl”, "The One You Loved Is Gone" i "The Great Pretender", które brzmią jak wszystkie Slashowe pościelowy od czasów Guns N’ Roses i nie ukrywajmy, że nie są to utwory odznaczające się jakimś wyjątkowym muzycznym smakiem. W przypadku drugiej z wymienionych jest nawet gorzej, powiedzmy sobie szczerze: to jest po prostu okropna piosenka! Pozostała część krążka to w przeważającej części niczym się nie wyróżniające rock'n'rolle, solidne rockowe numery z porządnymi riffami i melodyjnymi refrenami, które równie szybko jak galopują przed siebie, wylatują też z głowy. Na tym tle wyróżnia się tylko otwierający album "The Call of The Wild" z mocno Gunsowym zwolnieniem w środku utworu (przecież to pianino to czysty Axl, podobnie jak wokale w „Driving Rain”) i zamykający krążek "Boulevard Of Broken Hearts" podkręcony nieco bardziej różnorodnymi gitarami. Niestety nie ma tu petardy na miarę "Anastasia" z "Apocalyptic Love" (2012), która kazałaby pamiętać o sobie nieco dłużej niż przez najbliższe pięć minut.

Na całe szczęście Slash nie popełnił błędu "World On Fire" (2014), który był w sumie albumem całkiem dobrym, takim jak "Living The Dream" zresztą, ale zdecydowanie przegadanym, bo słuchanie w kółko tych samych numerów przez osiemdziesiąt minut, to jak powtarzanie dzień w dzień tego samego dowcipu – choćby nie wiem jak był dobry, po tygodniu będziemy go już mieli dosyć. Tu forma jest nieco bardziej skondensowana, aczkolwiek to wciąż 12 utworów i ponad pięćdziesiąt minut muzyki, a moim zdaniem Slash miał pomysł na jakieś czterdzieści z niewielkim hakiem.

"Living The Dream" to po prostu solidna, niezobowiązująca rockowa płyta wypchana prostymi piosenkami. Muzyka jaką Slash zawsze chciał grać. Gdyby tak zaserwować materiałowi bardziej pikantne, może trochę surowsze brzmienie, no i zastąpić Kennedy'ego kimś z charyzmatycznym wokalem, to pewnie można by z tego grania wykrzesać jeszcze sporo rockowych dobroci. Tymczasem jest zupełnie tak samo jak na wszystkich płytach Kudłacza i The Conspirators. Fani na pewno nie będą zawiedzeni, aczkolwiek jeśli spojrzeć z dystansu, mając przy tym w pamięci przynajmniej kilkanaście dużo ciekawszych tegorocznych premier z podobnej półki stylistycznej, to "Living The Dream" jest krążkiem najwyżej dobrym.