Wujek Slash wrócił! I to nie z jakimiś tam pitu pitu balladkami z udziałem Adama Levine’a, tylko ze zdrowym, soczystym rock’n’rollem!
Takich płyt, jak "Apocalyptic Love", brakuje współczesnemu rockowi: relatywnie prostych (pomijając rzecz jasna zagrywki Kudłatego), surowych, emanujących szczerą grupową energią. Tak oto blisko 50-letni Slash pokazuje dzisiejszej dzieciarni, jak się robi dobrą gitarową muzę. I na co prawdziwy facet wyrywa laski.
Była mowa o energii grupowej - nie przez przypadek. "Apocalyptic Love" owszem, jest sygnowany pseudonimem byłego wioślarza Guns N’ Roses, ale tak naprawdę jest to wspólny album czwórki dobrych przyjaciół. Myles Kennedy pisał melodie, Slash dodawał do nich swój charakterystyczny riffowy sznyt i solówki, a sekcja Todd Kerns i Brent Fitz, z kopem godnym Gunsów, trzymała kawałki w kupie. Powstało 13 świetnych, mocnych, a jednocześnie śpiewnych kompozycji, które wypełniają omawiane płyciwo.
Godne uwagi są tu tak naprawdę wszystkie numery: od pozwalającego poczuć wiatr we włosach tytułowego otwieracza, poprzez złożoną "Anastasię" z uroczą partią gitary akustycznej, skończywszy na wściekłym "Shots Fired" (cięty riff Slasha - palce lizać!). Po drodze wyróżniają się jeszcze: okraszony specyficzną progresją akordów i przebojowym refrenem "We Will Roam", inspirowany AC/DC "Bad Rain" (riff to raz, ale australijsko brzmi tu przede wszystkim sekcja) czy ciepły, klasycznie hard rockowy "Standing In The Sun".
Przed usłyszeniem "Apocalyptic Love" niejednokrotnie marzyłem sobie: ach, jakby to było fajnie, gdyby GN’R zeszli się w oryginalnym składzie. Ale teraz mam to gdzieś - niech Slash idzie własną drogą, niech tworzy kolejne znakomite albumy z Mylesem! A Axl niech sobie koncertuje gdzieś po Rybnikach, czy innych europejskich stolicach piosenki.
Jurek Gibadło