Sędziwy pięćdziesięciolatek, po latach wieszczenia nieuniknionego rozpadu, pokazuje, że może i pół wieku istnienia wybije lada chwila, ale to jeszcze nie czas na koniec pięknej kariery.
Mało tego, Deep Purple są w wyśmienitej formie. Po niemal dekadzie milczenia wpierw uderzyli doskonale przyjętym, głośnym "Now What?!" (2013) , udowadniając przy tym, że wciąż potrafią grać świeżo, i co najważniejsze, na wysokim poziomie. Mogli dać sobie spokój, bo byłoby to cudne zwieńczenie dyskografii, ale wyprowadzili kolejny cios krążkiem "InFinite" i wydaje się, że im zespół bardziej pogodzony z tym, że koniec jest bliższy niż dalszy, tym bardziej żywiołowa i pełna werwy staje się ich muzyka, a i sami muzycy jakby złapali wiatr w żagle.
Przykładowo Ian Gillan jest na "InFinite" świetny. Prawdopodobnie to jego najlepsza wokalnie płyta od wielu lat, może nawet od ponad dwudziestu. Zaserwował solidnego pstryczka w nos wszystkim nie do końca poważnym krytykom, powtarzających jak mantrę, że facet stracił głos. Gdyby jeszcze ktoś nie zdążył się zorientować, Gillan ma 72 lata i zrobił dla historii hard rocka nawet więcej niż powinien, trudno oczekiwać by wydobywał z siebie dźwięki jak dwudziestolatek, którym był tworząc epokowe "In Rock". Na "InFinite" Gillan jest pełen życia i rock'n'rollowy, momentami, dajmy na to w "Time For Bedlamn", prowadzi wokal jak za czasów "Bloodsucker" czy "Trashed " nagranym z Black Sabbath. Oczywiście słychać, że bardzo chciałby wejść na wyższe rejestry, jak chociażby w ulotnym, balladowym "The Surprizing", ale głos już nie pozwala, a mimo wszystko chrypka, która się wtedy pojawia brzmi po prostu bosko.
Błyszczy również Steve Morse, ale to akurat nie jest niespodzianka, bo jego gitara lśni gdziekolwiek tylko zabrzmi (słyszeliście ostatnią płytę Flying Colors? Koniecznie posłuchajcie!). Na "InFinite" napisał kilka naprawdę solidnych riffów (zeppelinowe "Hip Boots", sabbathowe "Get Me Outta Here"), a solówki, fragmentami bardzo pomysłowe, to zwyczajowo klasa. Niepokoić mogą jedynie wieści o artretyzmie nadgarstka, który staje się coraz bardziej dokuczliwy. W kwestii solowych popisów wtóruje mu na klawiszach Don Airey - panowie na przemian serwują przekonujące figury (Airey szczególnie fantastyczny jest w "All I Got Is You", gdzie snuje klawiszowe pasaże). Gdy milknie gitara na pierwszy plan wychodzą Hammondy, by zaraz skryć się pod strunami Morse’a. Większa część numerów opiera się właśnie na schemacie: zwrotka, refren, solówka Morse’a, solówka Aireya, refren. Paice i Glover natomiast to solidna, porządnie naoliwiona maszyna, pierwszorzędnie napędzająca utwory, masywnie brzmiąca, która potrafi do hard rockowej sekcji przemycić sporo jazzowego feelingu.
W całej rozciągłości płyta jest dużo mniej prog-rockowa w odcieniach barokowych, jak to bywało w przeszłości, o wiele prostsza formalnie, bardzo piosenkowa (większość numerów to trzy- czterominutówki, bez znaczących zmian napięć), mocniej nasączona duchem rock’n’rollowego buntu i blues-rockowej rytmiki (ukłon w kierunku Led Zeppelin?). Tego wrażenia nie zatarła nawet produkcja Boba Ezrina, który, z całym szacunkiem dla spektakularnych przecież dokonań, nie jest specjalistą od surowszych odmian hard rocka. "InFinite" nie brzmi tak sterylnie i intelektualnie jak to bywa u Ezrina, a rześko i z przytupem. Dzięki temu przesiąknięta jest nieomal koncertowym luzem. Piosenki gnają z kopyta przed siebie, skonstruowane są najprostszymi środkami i przy tym sprawiają masę niezobowiązującej frajdy zachowując styl i charakter Deep Purple - któż inny, no może poza Uriah Heep, potrafi tak kolorować hard rocka z pomocą Hammondów?
Hard rockowy album zupełnie niespodziewanie wieńczy cover The Doors - "Roadhouse Blues". Czystej krwi blues, z harmonijką (!!), w wydaniu Deep Purple to coś nowego i choć w stylistyce zupełnie odmienny od reszty krążka (trochę nawet w klimatach ZZ Top), to przyjemnie buja i przekonuje pozytywnym nastrojem płynącym z tych nut. Solówka na fortepianie służy jako wartość dodana numeru.
Cztery lata temu Deep Purple pytali z okładki: "no i co teraz?", dziś pokazali, że może nie do końca wiedzą co, ale najwyższy czas się pobawić w prostą muzykę. "InFinite" jest inny niż poprzedniczka. Świeższy, pogodniejszy, szybszy, bardzo piosenkowy i niespecjalnie wydumany. Czy lepszy? Każdy oceni sam co mu bardziej w duszy gra: rozhulały hard rock czy hard rock progresywny. Purpurowi potrzebowali w dyskografii takiej lekkiej, zwiewnej, bardzo rock’n’rollowej, nieprzekombinowanej płyty. Kiedy mieliby ją nagrać, jeśli nie teraz? Album na pewno nie jest przełomem, ale w historii purpurowych krążków bez wątpienia się wyróżnia i wstydu bynajmniej nie przynosi. Formalna prostota i piosenkowość są jej olbrzymim atutem, choć przecież nie za to kilka pokoleń pokochało Purpli. Najważniejsze, że mimo tylu lat, legenda Deep Purple wciąż żyje!
Grzegorz Bryk