Hardcore żyje. Nie wiem czy ktoś ma jakieś wątpliwości. Kiedy słucham Suburban Scum, Cold World, Backtrack, Incendiary czy Soul Search jestem przekonany o żywotności tego gatunku.
Kolejne wydawnictwa weteranów z Madball, Sick Of It All czy Agnostic Front pokazują, że i starszyzna nie składa broni. A gdzieś pomiędzy nimi jest jeszcze Terror. Akurat Madball ostatnio podobał mi się najmniej. Od czasu "Hold It Down" słuchałem kolejnych krążków nowojorczyków, ale nie do końca byłem nimi usatysfakcjonowany. Można powiedzieć, że albumem "Hardcore Lives" Madball wreszcie trafił w punkt, bo muzyka na nim zawarta posiada wszystko, co najlepsze w NYHC. Zespół wraca na właściwy tor.
Trzeba przyznać, że Madball pozostał wierny ideałom. Wielu na pewno pamięta lata dziewięćdziesiąte, klipy w MTV itd. Jest to jeden z bandów hardcorowych, obok Biohazard, który zaistniał w mainstreamie, ale nie zapomniał skąd się wywodzi, czym zyskał sobie szacunek do grobowej deski.
Czy Madball proponuje coś nowego? Nie. To taki hardcorowy Motor... Nie dokończę, bo redakcyjny kolega urwałby mi głowę za to porównanie. Madball to Madball. Od lat nic, albo niewiele zmieniają w swojej twórczości. Dokładnie wiadomo, czego się spodziewać i nie inaczej jest tym razem. Jednak, jeśli komuś wydaje się, że na "Empire" zostawili najbardziej chwytliwe partie, szybko przekona się, że jest zgoła odmiennie. Już dawno nowojorczycy nie atakowali z taką werwą i polotem. Album trwa nieco ponad 35 minut i zawiera aż siedemnaście kompozycji. Za dużo? W żadnym razie się tego nie czuje. Nim zdążycie mrugnąć, krążek dobiegnie końca i pozostaje tylko wcisnąć repeat w stereo. Między startem a finiszem słuchacz otrzymuje od wiekowej załogi porcję hitów. Hitowych zagrywek i refrenów. Prawdę mówiąc, mimo że miejscami brzmią, jakby cytowali samych siebie w ogóle mnie to nie razi. Poddaję się charakterystycznej energii, która na żywo zrobi swoje. Słuchając "Hardcore Lives" nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powstały właśnie z myślą o odgrywaniu ich na koncertach.
O brzmienie zadbał sam zespół, a ostateczny szlif powierzył Zeussowi. Efektem jest zwarty, zmetalizowany sound. Czytelny i - jak na mój gust - trochę za bardzo wypolerowany, na szczęście nie plastikowy. Po prostu lubię więcej brudu w gitarach. Jak wspomniałem, "Hardcore Lives" to 17 prostych kompozycji, charakterystycznych 'kwadratowych' riffów i napędzającej wszystko perkusji. Całość bije po twarzy jak należy.
Esencją Madball są koncerty i kontakt z ich muzyką na żywo. Album ma wszelkie atuty, aby ludzie pokochali te numery na gigach. Miażdżący riff w intro, który może być doskonałym otwieraczem koncertowym. Thrashujące riffy, przy których rozkręcą niejeden circle pit, jak w "True School" z gościnnym udziałem Scotta Vogela z Terror. Jest przypominający Agnostic Front, przebojowy, przestrzenny "Doc Marten Stomp". Wolniejsze, człapiące, ciężkie "Nothing To Me". Znakomite "DNA", w którym Amerykanie z pełną mocą prezentują cudownie potężny hardcorowy riff. Są tez fragmenty dla moshowych wojowników. Formacja nie zapomniała również o chwytliwych refrenach, dzięki którym na bank można spodziewać się na koncertach wyrywania mikrofonu z rąk Freddy'ego. Tak jest choćby w "Born Strong", gdzie chłopaki jakby zapatrzyli się na Terror. I tylko niepotrzebny gościnny udział Candace, wokalistki Walls Of Jericho trochę psuje ten kawałek. Myślę, że jej obecność jest zupełnie zbędna, wprawdzie krótka, ale i tak zbędna. No i "Mi Palabra" rozwala (gitary!).
Dobrze się słucha tego krążka, bo działa jak napój energetyczny. Nie sprawi, że zdemolujesz pokój, ale dzięki niemu od razu będziesz miał ochotę na działanie. Ten zespół nie zawodzi. Niespodzianki również nie przynosi, ale też prawdę mówiąc żadnej się nie spodziewałem. Cieszy, że muzycy Madball postawili na krótkie, zwarte kawałki, bo dobrze im to wychodzi. Umiejętnie wyważyli partie, w których pędzą na złamanie karku oraz te bardziej chwytliwe i przestrzenne, zwłaszcza w refrenach. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana cięższego brzmieniowo, zmetalizowanego hardcora.
Sebastian Urbańczyk