Nie tak dawno słuchacze mieli okazję przypomnieć sobie (a ci młodsi prawdopodobnie dopiero poznać) dwie legendarne płyty zespołu Kobong, które po wielu latach nieobecności i robienia za łakomy kąsek dla wszelkiej maści kolekcjonerów białych kruków, powróciły na sklepowe półki.
Było to nie lada wydarzenie, bo Kobong uznawany jest dziś za prekursora metalowej stylistyki reprezentowanej choćby przez szwedzki Meshuggah. Zarówno „Kobong” (1995) jak i „Chmury nie było” (1997) to płyty rewolucyjne dla światowej sceny. O ile jednak Meshuggah dziś jest bandem międzynarodowej sławy, to warszawski Kobong zawiesił działalność w 1998 roku i właściwie wspomnienie o nim w szerszej świadomości uległo zatarciu. Universal Music wskrzesił legendę Kobong remasterami (co może być szokujące, znalazły się one na liście najlepiej sprzedających się płyt wg OLiS), a Mystic postanowił temat pociągnąć.
Neuma to bowiem zespół, który zarówno na płaszczyźnie stylistycznej, jak i personalnej jest dziedzicem muzycznej spuścizny Kobong. Neumę powołali w 2001 roku trzej muzycy Kobong: Bogdan Kondracki na basie i wokalu, obtłukujący perkusję Wojciech Szymański i gitarzysta Maciej Miechowicz. W takim składzie wydali też w 2003 roku album „Neuma”, przez lata praktycznie niedostępny, a który dziś wznowiony pod banderą Mystic i zremasterowany przez Adama Toczko można znaleźć na sklepowych półkach jako „Vol. 2”.
Nieprzypadkowo muzycy przechrzcili swój debiut na „Tom 2”, bo Neuma to w swojej istocie kontynuacja stylistycznej drogi obranej na krążkach Kobong. O ile jednak "Chmury nie było", mimo ekstremalnej formy, była płytą niezwykle elegancką i poukładaną, tak "Vol. 2" jest bardziej podziemna, garażowa, zwierzęca. Mniej wyrafinowana. Bliżej jej do debiutanckiego "Kobong", ale i jego odbierało się zdecydowanie "przyjemniej", więcej było tam luzu i momentów słuchalnych, o ile oczywiście o takich możemy mówić w przypadku nurtu reprezentowanego przez Kobong i Neuma.
„Vol. 2” czuć surowizną, wystarczy wsłuchać się w bębny, które zaledwie parę lat wcześniej przemycały do struktury utworu elementy jazzu, tu nie ma tego wcale, a i samo brzmienie zostało zrobione tak, że nieomal czuć jak resztki tynku odpadają od piwnicznych, zmurszałych ścian. W perkusyjnym warsztacie Wojciecha Szymańskiego jest teraz więcej wściekłości i rozjuszenia niż finezji (końcówka „Sacrifice” to jeden z wielu przykładów). Zresztą cały materiał sprawia wrażenie jakby był robiony w momencie gdy zespół coś mocno zdenerwowało.
Oczywiście nie zrezygnowano z patentów, które w tak doskonały sposób kształtowały styl Kobong. Zespół wciąż łamie utwory, stosuje nieregularne podziały rytmiczne, nagłe zmiany temp, dysharmonie („Neuma”) i serwuje potężne uderzenia walcowatych riffów. Jest to chaotyczna nawałnica, z której z czasem wyłania się mathcore, przepełniona nihilizmem, eksperymentalna forma czerpiąca również z post thrashu, djentu i industrialu. Mało tego, znalazły się tu również wtręty z elektroniki czy jazzu. Ten drugi ujawnia się w świetnej miniaturce „Palimpset” (gościnnie saksofon Karola Gołowacza – ten instrument nabierze znaczenia dopiero na drugiej płycie „Weather” będącej cięższą wersją tego co grywał King Crimson). Co ciekawe w „There's No Second To Be Lost” pojawiają się gramofonowe scratche, tak chętnie wykorzystywane przez nu metalowców.
Neuma na debiucie po prostu kontynuował drogę Kobong, a również wpisał się w oblicze coraz większej sceny, która od czasu „Chmury nie było” zdążyła już mocno wrosnąć w metalową ekstremę. „Vol. 2” w roku 2003 nie był już takim zaskoczeniem jak „Kobong” w 1995. Stanowi solidną propozycję dla wielbicieli połamanego metalu, już bez takich zachwytów, ale wciąż jako ważny punkt na mapie ciężkiego grania w Polsce.