Dream Theater

Distance Over Time

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Dream Theater
Recenzje
Konrad Sebastian Morawski
2019-05-08
Dream Theater - Distance Over Time Dream Theater - Distance Over Time
Nasza ocena:
7 /10

W Teatrze Marzeń właśnie rozgrywa się piękna muzyczna sztuka. Twórczość amerykańskich gigantów metalu progresywnego znowu nabrała blasku.

Wszystko to za sprawą czternastego albumu studyjnego Dream Theater pt. „Distance Over Time”. To wyraźny powrót kapeli do dobrej formy. Wszak dzieło okazuje się materiałem spójnym i porywającym, a zarazem jednym z najkrótszych nagrań w bogatej dyskografii kapeli. Dość powiedzieć, że krótszy był tylko debiutancki album Dream Theater pt. „When Dream and Day Unite” z 1989 roku, choć wciąż mówimy o płycie, której czas trwania wynosi prawie godzinę. Najwyraźniej muzycy zespołu wzięli sobie do serca uwagi słuchaczy o pompatycznej, przesyconej treścią i nadmiarem urozmaiceń muzyce, którą Amerykanie zaczęli tworzyć od pewnego momentu, docierając do nieudanej kulminacji tego, co w Dream Theater zaczęło się psuć pod postacią albumu „The Astonishing” z 2016 roku. Kapela wróciła więc na dobry kurs, czego dowodzi album „Distance Over Time”.

W procesie pisania nowych utworów wzięli udział wszyscy instrumentaliści, co w tej materii zakończyło etap dominacji Johna Petrucciego. Z tego też powodu czternasty duży album Dream Theater brzmi soczyście, a jego zwarta – jak na standardy muzyki progresywnej – forma, pozwala delektować się instrumentalnymi popisami muzyków bez nużącej konieczności przebijania się przez ścianę nadętych orkiestracji, których w ostatnich latach nie brakowało w twórczości zespołu. Okazuje się bowiem, że „Distance Over Time” to kolekcja popisowych umiejętności instrumentalistów, ale i pokaz fantastycznej współpracy w szeregach zespołu. Przejścia w kolejnych utworach są gładkie, nie brakuje tu kapitalnych improwizacji i wypuszczeń, a nienachalne struktury kompozycji tworzą wyśmienity efekt, tak iż odczuwamy, że muzycy Dream Theater znowu mają coś ważnego do przekazania światu.

Na krążku znalazło się łącznie dziewięć utworów (dziesięć w wersji rozszerzonej), wśród których zachwycają ostre prog metalowe riffy, napędzające dynamikę poszczególnych kompozycji („Untethered Angel”, „Fall Into The Light”, „S2N”, „At Wit's End”, „Pale Blue Dot”). Mocniejsze warstwy dźwięku brzmią absolutnie porywająco, stanowiąc remedium na problemy Dream Theater i współczesnego metalu progresywnego. Do muzyki Dream Theater powróciła także niegdyś nieodłączona zespołowi mistyka. Wszelkie sztuczki z dźwiękiem w wykonaniu Jordana Rudessa i Johna Petrucciego, często też proponowana w subtelny sposób wirtuozeria, sprawiają, że słuchacze zechcą z pasją odkrywać muzyczne labirynty wśród nieoczywistych, niezwykle emocjonalnych struktur utworów („Paralyzed”, „Fall Into The Light”, „Barstool Warrior”, „At Wit's End”). Wreszcie niesamowitej technice na powrót zaczęła towarzyszyć progresywna tajemnica, będąca ważnym elementem trochę zatraconej w ostatnich latach tożsamości kapeli.

W zawartości „Distance Over Time” nie brakuje drapieżności, niekiedy wręcz hardrockowych zejść („Room 137”), olśniewającego progresywnego kunsztu („At Wit’s End”, „Pale Blue Dot”), ale i klimatu. Słuchacz może czuć się częścią tej sztuki, a nie tylko jej biernym obserwatorem, ponieważ album stwarza wiele możliwości identyfikacji z treścią, którą przekazuje. Indywidualnie każdy z instrumentalistów Dream Theater włożył coś ważnego od siebie do albumu „Distance Over Time”, nie zatracając przy tym spójnej formy materiału. Wielopiętrowe solówki gitarowe Johna Petrucciego zachwycają świeżością, a bogaty wachlarz jego riffów na skali pomiędzy rockiem a metalem potwierdza niekwestionowane umiejętności tego znakomitego gitarzysty. Crème de la crème w tym przypadku bez wątpienia są zagrywki w wybornej kompozycji „At Wit's End”. Świetny, wychodzący trochę z cienia jest także John Myung, którego odważny zestaw zagrywek basowych, szczególnie w utworze „S2N”, musi robić duże wrażenie. Klasą samą dla siebie pozostaje Jordan Rudess dodający – poza klawiszową wirtuozerią – wiele melancholii do twórczości Dream Theater, co w przypadku nowego albumu pojawia się w kompozycji „Out Of Reach”. Nie do zatarcia pozostaje energetyczny Mike Mangini, którego wkładu do jakości muzyki zespołu wciąż nie można nawet próbować porównywać do Mike’a Portnoya, ale trudno nie zauważyć, że ten uzdolniony perkusista dobrze już wpisuje się w sekcję instrumentalną kapeli.

W każdym razie na dystansie niektórych kompozycji wciąż można odczuć echa albumu „The Astonishing”, choć nie ma to nic wspólnego z męczącym przepychem, jaki znamy z wywołanego krążka. Twórczość Dream Theater na „Distance Over Time” stała się subtelna, wyrafinowana, ale i wyrazista oraz potężna. Kapela żongluje emocjami – bywa drapieżna, ale oferując też melancholię i tajemnicę. To prawdziwe katharsis zespołu, który w wielu momentach lśni pełnym blaskiem, zapewniając słuchaczom wspaniałe wrażenia, zaś sobie przynajmniej dwa potencjalne klasyki („Untethered Angel”, „At Wit’s End”).

Niestety nie zawsze do tego twórczego oczyszczenia pasuje wokal Jamesa LaBrie, którego brzmienie często wydaje się sztuczne i zbyt mechaniczne. Partie wokalne nagrywane w innym studio, niż instrumentalna warstwa albumu, pozostają dziś jedynym realnym problemem Dream Theater, choć łatwo o wrażenie, że gdyby James LaBrie dołączył do zespołu w tym samym studio, tak jak robił to w jego najlepszych czasach, to efekt mógłby być znacznie bardziej naturalny. Ostatecznie jednak album „Distance Over Time” to najlepszy materiał, jaki został wydany w Teatrze Marzeń od czasów krążka „Black Clouds & Silver Linings”. W sumie więc aż dziesięć lat trzeba było czekać, aby znowu naprawdę zachwycać się studyjną muzyką Dream Theater.