Po wyraźnie słabszym od wcześniejszych albumów "RIITIIR", Enslaved wraca do formy. "In Times" to kawał solidnej i przemyślanej muzyki.
Wprawdzie złośliwie można byłoby powiedzieć, że nagranie płyty lepszej od "RIITIIR" - czyli rozczarowującego, ciężkostrawnego, chaotycznego i przydługiego zlepka muzycznych pomysłów - nie powinno być szczególnie trudne. Zwłaszcza dla Enslaved - bądź co bądź wciąż ekstraklasy gatunku. Przyznam jednak, że kiedy najnowszy krążek Norwegów lądował w odtwarzaczu, odczuwałem lekki niepokój. Na szczęście moi ulubieńcy tym razem stanęli na wysokości zadania, bo "In Times" nie tylko bije na głowę swojego pozbawionego finezji poprzednika, ale pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że wychodzi zwycięsko z pojedynku z "Axioma Ethica Odini". A to wszystko wciąż w obrębie charakterystycznego stylu Enslaved.
"In Times" ponownie nie przynosi bowiem zbyt wielu nowych pomysłów, a rozpoznanie jedynego w swoim rodzaju brzmienia gitar Ivara Bjørnsona i Ice Dale, którzy z pełnym impetem wkraczają na początku otwierającego album "Thurisaz Dreaming", zajmuje jakieś dwie sekundy. Tym bardziej, że towarzyszy im kolejny znak rozpoznawczy zespołu w postaci firmowego skrzeku Grutle Kjellsona. Ów początek to jednak klasyczna zmyłka, bowiem później kapela częściej eksploruje spokojniejsze progresywne obszary, świetnie łącząc je z metalowymi elementami. Choć więc niewiele się zmieniło, to samo formacja robi już przecież od kilku płyt, przewaga "In Times" polega na wyjątkowej spójności i swobodzie materiału. Całkiem zniknęła napinka zauważalna na topornym "RIITIIR", owo przemożne ciśnienie na zaprezentowanie za wszelką cenę każdego patentu, który przyszedł Bjørnsonowi do głowy, ciśnienie, które kazało kapeli nagrać aż 70 minut pretensjonalnych dźwięków i ostatecznie położyło ten album na łopatki. Tym razem luźniejsze podejście do tematu widać nawet w booklecie, w którym muzycy pozwolili sobie na żart z Fenriza z Darkthrone i jego poglądów na temat brzmienia talerzy w stylu Hello-Kitty (opowieść Fenriza o perkusji znajdziecie na YouTube).
"In Times" leży na innym biegunie. Przede wszystkim zwraca uwagę swą lekkością i zdecydowanie zgrabniejszym niż na "Axioma Ethica Odini" wpleceniem w materiał spokojniejszych i progresywnych (albo "progresujących") partii. Co więcej, odpowiedzialny m.in. za czysty śpiew Herbrand Larsen zaprezentował najlepsze wokale w karierze. Czy to studyjna sztuczka czy nie, trzeba będzie przekonać się na koncercie - a wcześniej z tym elementem na żywo bywało różnie - jednak taki "Building with Fire" to zapewne najlepiej zaśpiewany (nie wyskrzeczany, bo niezawodny Grutle jest tu jak zawsze poza konkurencją) kawałek w karierze Enslaved. Wokalne przeplatanki Grutle i Herbranda są naprawdę najwyższej próby. Pozostając w temacie wokali, znakomitym pomysłem było również zaskakujące wykorzystanie chóralnego śpiewu w "One Thousand Years of Rain" oraz w zamykającym album, epicko - łagodnym "Daylight". Kto obawia się chórów w metalu może spać spokojnie, nie ma tu nawet śladu patosu czy wioski.
"In Times" to pierwszy album w trzynastopłytowej dyskografii Norwegów, którego wszystkie utwory przekraczają 8 minut. Pod tym względem można porównać go jedynie z debiutanckim "Vikingligr veldi", ale przecież Enslaved to teraz zupełnie inny zespół. Długość utworów ma dziś raczej nawiązywać do progrockowych dążeń formacji, choć w przeciwieństwie do wielu innych muzyków, którzy nagle poczuli zew bardziej ambitnych dźwięków, Enslaved nie zamierza odcinać się od metalowych korzeni. Ivar Bjørnson, który jak zwykle odpowiada za całość muzyki, utrzymuje w ryzach nawet Ice Dale, którego harmonie w doskonałych solówkach nie mają już nic wspólnego z metalem.
Enslaved ma na koncie wspaniałe albumy, ale o jego wyjątkowości bardzo dobrze świadczy również "In Times". Album, który dowiódł, że choć zespół wciąż dysponuje tymi samymi środkami, doskonale potrafi tak przegrupować siły, by zaproponować słuchaczowi coś świeżego. Album, który nie nudzi się nawet po wielu przesłuchaniach. Świetna robota!
Szymon Kubicki