Dwuletni okres, dzielący poszczególne, kolejne albumy Enslaved, został zachowany i zespół powraca z "Riitiir". Brawo, choć wolałbym poczekać dłużej, a w zamian otrzymać produkt lepszej jakości.
Niestety, "Riitiir" to kolejny po "Axioma Ethica Odini" dowód na to, że Norwegowie wyraźnie pogubili się w swej progresywnej wędrówce. W rezultacie, ponownie zaserwowany kolaż starszych pomysłów jest jeszcze słabszy niż jego poprzednik, a na dodatek wyjątkowo ciężkostrawny. Jednocześnie, odnoszę wrażenie, że wraz ze spadkiem muzycznej formy zespołu, zdecydowanie wzrósł współczynnik jego kultowości. I w gruncie rzeczy dobrze, bo Enslaved jak mało kto zasługiwał na wyrazy uznania (poza ojczyzną, tam bowiem niezmiennie od dawna zgarniają regularnie wszelkie możliwe nagrody), zastanawiające jest tylko, że stało się to właśnie teraz. Zgodny chór dość licznych głosów, który dotarł do moich uszu, wychwala pod niebiosa rzeczoną progresywność i rzekome nowe obszary, odkrywane przez sympatycznych Winkingów z Bergen. A przecież "Riitiir" dźwięków niewykorzystanych wcześniej przez zespół zawiera jak na lekarstwo, prawie nie ma tam pomysłów, które nie pojawiłyby się już kiedyś na którymś z poprzednich albumów. Z "nowinek" da się zauważyć tylko elektroniczne fragmenty, bardzo nieśmiałe w "Storm of Memories" oraz odważniejsze, a przy tym naprawdę udane w środkowej części "Forsaken", to jest ostatniego i najlepszego utworu na płycie.
Kolejny raz, bo przecież Enslaved nie jest pierwszym zespołem, który to spotkało, zainteresowanie szerszego grona publiczności (może pomógł tu kontrakt z Nuclear Blast?) pojawia się z opóźnieniem, wtedy, gdy szczyt formy już minął. Obawiam się, że bezpowrotnie. W końcu, gdy Enslaved wydawał wielkie i prawdziwie unikalne albumy, by wymienić choćby "Below the Lights", "Isa", "Ruun" czy "Vertebrae", mówiło się o nich mniej niż mało, a na polskich koncertach kapeli pojawiało się góra 80 zapaleńców. Dziś w dobrym tonie jest chwalić Norwegów za to, co najlepiej robili kilka lat temu, tak jakby "Riitiir" nie wynikał wprost z poprzednich materiałów.
Podstawowy zarzut, który swego czasu skierowałem pod adresem "Axioma Ethica Odini", dotyczył rozmiękczenia brzmienia, nadmiernego słodzenia i nieco wymuszonego wprowadzania do materiału progresywnych partii. Mimo twórczego kryzysu, wtedy wciąż jednak dało się wyczuć jakiś spójny koncept, stanowiący dla krążka spoiwo. "Riitiir" jest tego konceptu, niestety, pozbawiony. To, zasadniczo, bezwładny i chaotyczny zlepek nie wynikających z siebie patentów, na dodatek niepotrzebnie rozciągnięty do niemal 70 minut. Owszem, mocniejsze partie są tu wyraźniejsze. Herbrand Larsen ze swym melodyjnym śpiewem (który, swoją drogą, na żywo nie brzmi tak dobrze, jak w studio), choć wciąż jest go tu bardzo dużo, wreszcie ustępuje pola firmowemu skrzekowi Grutle Kjellsona. Nie zawsze poukładane zostało to jednak z głową. Przykład otrzymujemy już na samym początku, wraz z niezrozumiałym, chaotycznym otwarciem płyty, które ma się zupełnie nijak do reszty kawałka "Thoughts like Hammers".
"Riitiir" męczy, razi dłużyznami, dobre patenty rozmywają się w powodzi nijakich, a kiedy wreszcie coś zaczyna się dziać w "Forsaken", płyta (mimo wszystko - nareszcie) dobiega końca, niewiele pozostawiając w głowie. Choć Enslaved w dalszym ciągu porusza się po stylistyce, którą sam opracował kilka lat temu, i w której jest chyba jedynym liczącym się zawodnikiem, robi to dziś bez weny i polotu. Dzisiaj to nie Norwegowie wyznaczają kierunek progresji w black metalu, bez walki oddając pola na przykład francuskim wizjonerom z Deathspell Omega (ich najnowsza, znakomita epka "Drought" w pełni to potwierdza). Zawsze zaliczałem Enslaved do grona ulubionych zespołów, jednak fakty są nieubłagane - "Riitiir" to duże rozczarowanie.
Szymon Kubicki