Enslaved to jeden z tych zespołów, którego geniusz jest odwrotnie proporcjonalny do zainteresowania jakim się cieszy. Aż żal patrzeć, gdy na ich koncerty przychodzi 80 czy w porywach 100 osób. Na szczęście chłopaki nie oglądając się na nikogo robią swoje. I to z jakim skutkiem!
Żeby nie owijać w bawełnę - najnowszy album Norwegów to jedna z najlepszych płyt ubiegłego roku. W sumie nic w tym dziwnego, gdyż Enslaved od dobrych paru lat nagrywa krążki momentalnie lądujące w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu. "Vertebrae" to logiczna kontynuacja drogi obranej przez zespół gdzieś w okolicach "Below the Lights", a pojawiające się tu i ówdzie twierdzenia o zupełnie nowym, bliższym progresywnemu rocku niż black metalowi, kierunku świadczą jedynie o nieszczególnym zorientowaniu recenzentów w dziedzinie poprzednich wydawnictw kapeli. Na pierwszy rzut ucha może się wydawać, że na "Vertebrae" za mało jest cukru w cukrze, ale przecież Enslaved jak mało który zespół wyrobił sobie charakterystyczne, niepowtarzalne i niepodrabialne brzmienie i wyraźnie słychać to na tym albumie. Owszem jest to materiał nieco spokojniejszy, bardziej progresywny, przestrzenny, po prostu odważniejszy, ale po kim spodziewać się takich działań jak nie po Enslaved właśnie? Trzeba również wspomnieć o wyraźnym choć jeszcze stosunkowo nieśmiałym nawiązaniu do post rocka przywodzącym na myśl Cult of Luna, słyszalnym w "Center". Ciekawe jak zabrzmiałby cały album w takim klimacie.
Nie ma co się więcej rozpisywać, bo płyta jest już jakiś czas na rynku i każdy miał już okazję wyrobić sobie o niej zdanie. A dla mnie "Vertebrae" to wielki album wielkiego zespołu, który zwłaszcza na tle nieszczególnie wybuchowego 2008 r. błyszczy niczym perła rzucona przed wieprze.
Szymon Kubicki