Black Stone Cherry

Black to Blues. Vol 2

Gatunek: Blues i soul

Pozostałe recenzje wykonawcy Black Stone Cherry
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-11-04
Black Stone Cherry - Black to Blues. Vol 2 Black Stone Cherry - Black to Blues. Vol 2
Nasza ocena:
8 /10

Lider Black Stone Cherry, Chris Robertson, najwyraźniej na całego wkręcił się w bluesa, bo wraz ze swoją niezmordowana trupą southern metalowców postanowił kontynuować przygodę z gatunkiem.

O ile jednak poprzednia część EPki „Black to Blues” była udaną próba zaadoptowania bluesa do ciężkiej stylistyki kapeli, o tyle druga odsłona mocno zbliżyła się do grania innych wykonawców ukazujących się pod egidą Mascot Label Group. Przez to chłopaki z Kentucky nie stoją wcale tak daleko od ostatnich płyt Waltera Trouta, Kenny'ego Wayne Shepherda czy nawet Joe Bonamassy. Pewnie sporo racji będzie w stwierdzeniu, że warsztat gitarowy Robertsona i Bena Wellsa może jeszcze nie trzyma tego poziomu co wymienieni, ale i wcale nie jest tak znowu odległy, bo solówki potrafią przykuć uwagę, złapać odpowiedni flow i pięknie pokreślić rozbluesowany charakter utworów. Tego typu wyroki trzeba by wygłaszać dopiero po zobaczeniu Black Stone Cherry grających ten gatunek na żywo, a że zespół ma opinię koncertowej petardy (co potwierdza również ich wydawnictwo live „Thank You. Livin' Live”) to można sobie na tym gruncie sporo obiecywać.

Faktem jest natomiast, że o ile Bonamassa i Trout najczęściej serwują własnym repertuar, to Chris Robertson póki co stawia na covery niekwestionowanych klasyków sceny. Tak jak na „Black to Blues”, tak i na „Vol 2” kapela sięgnęła po kawałki Freddiego Kinga („Big Legged Woman“) i Howlin’ Wolfa („Down In The Bottom“). Jest też „Early One Morning” Elmore’a Jamesa, „Death Letter Blues“ Sona House’a, „All Your Love (I Miss Loving)” Otisa Rusha i napisany przecież już ponad sto lat temu „Me And The Devil Blues“ przeklętego, mającego ponoć konszachty z diabłem Roberta Johnsona.

Z tymi klasykami Black Stone Cherry radzą sobie naprawdę dobrze, dzięki temu, że zakorzenieni są w ciężkim graniu, utwory brzmią hardo i pieprznie, riffy są hałaśliwe i przemycają delikatne echa metalu. Kawałki są ciekawie zaaranżowane i zagrane z nerwem. Mocne gardło Chrisa Robertsona tylko nadaje pikanterii całości, szczególnie, że wokalista rewelacyjnie odnalazł się w wodzirejskich, bluesowych słowotokach. Sporo dobra kawałkom nadał gościnny występ klawiszowca Yatesa McKendree, który udanie podkolorował solówką na pianinie „Big Legged Woman” i „Death Letter Blues”, organowymi tłami „Down In The Bottom” czy solowymi partiami tychże w „Me And The Devil Blues” oraz „All Your Love (I Miss Loving)”.

25 minutowa EPka serwuje więc kawał solidnego bluesa i po odsłuchu na pewno nikt nie powie, że to płyta jakichś metalowych przyszywańców. Wyszła bardzo rzetelna pozycja dla wielbicieli gatunku. Nawet o punkcik lepsza od części pierwszej, a i tamta była przecież niezłą płytą. Teraz wypada już tylko czekać na autorskie bluesy Amerykanów.