Black to Blues
Gatunek: Blues i soul
Amerykańscy stoner rockowcy z poważnymi ciągotami w stronę hard rocka i heavy metalu postanowili oddać cześć gatunkowi, z którego to wszystko się wzięło - bluesowi.
Czwórka muzyków z Kentucky pod dowództwem Chrisa Robertsona wzięła na warsztat kilka klasycznych numerów bluesowych, wstrzyknęła im poważną ilość swojego muzycznego DNA i wypuściła na dwudziestominutowej EPce "Black to Blues". W większości są to kompozycje Williego Dixona, znane głównie z wykonań Muddy'ego Watersa ("Hoochie Coochie Man", "I Want To Be Loved") czy Howlin' Wolfa ("Built for Comfort"). Znalazł się też "Champagne & Reefer" znany przecież zarówno z Watersa, jak i Rolling Stonesów czy kompozycja Bookera T. Jonesa i Williama Bella "Born Under A Bad Sign" wykonywana przez największych, włączając w to Cream, Alberta Kinga, Hendrixa czy Pata Traversa. Jest to więc może jeszcze nie creme de la creme wśród bluesowych standardów, ale kilka autentycznie wielkich szlagierów w wykonaniu Black Stone Cherry.
I sama interpretacja wyszła całkiem nieźle, bo piosenki nabrały specyficznego southernowego posmaku, charakterystycznego dla ekipy Chrisa Robertsona. Mocne, przybrudzone i piaszczyste riffy na tle masywnej sekcji udanie zaadaptowały się w ramach bluesa. Sam Robertson daje się nieść kompozycjom i wokalnie bawi się w bluesowego wodzireja zdzierając przy tym po swojemu gardło. Niezły flow łapią też gitarzyści przy okazji licznych, przyjemnie bluesujących solówek, słychać jak mocno wczuwają się w kompozycję, potrafiąc zagrać na ostro, ale i delikatniej, ledwo muskając struny. Cieszy również gościnny udział harmonijki (popis w "Champagne and Reefer"), dęciaków ("Born Under a Bad Sign") i pianina ("I Want to be Loved") - instrumentów dość odległych od zwyczajowej twórczości Black Stone Cherry.
Świta Chrisa Robertsona wykonała porządną robotę. Niby to płyta z coverami, ale jeśli ktoś klasyków bluesa nie zna, mógłby dać się nabrać, że to kompozycje Black Stone Cherry, bo autentycznie panowie zatopili je w swojej stylistyce. Numery są głośne, drapieżne, ale i przyjemnie bujają bluesowymi korzeniami. To miły wypełniacz w oczekiwaniu na nowy pełny album Amerykanów.
Grzegorz Bryk