Thank You. Livin' Live
Gatunek: Rock i punk
Amerykańska ekipa rodem z Kentucky, w Polsce zbyt wielu fanów nie ma, a patrząc po reakcjach brytyjskiej widowni, ale również i podczas oglądania występu grupy, można dojść do wniosku, że przeoczyliśmy koncertową petardę.
Tym bardziej, że Black Stone Cherry grają niezwykle fajne rzeczy. Pachnący południem rock z masą nawiązań do heavy metalu i hard rocka, również tego klasycznego, potrafi zainteresować potężnymi riffami (czasem w duchu brytyjskiego ciężkiego grania) i bardzo charakterystycznymi dla amerykańskiego southern rocka wokalami. Grupa jak do tej pory wydała cztery długogrające albumy, w kraju nad Wisłą znane raczej średnio. Tymczasem zespół w ciągu niespełna dekady od daty wydania debiutu i grania po barach wyrósł na prawdziwego rockowego zakapiora, szczelnie zapełniając fanami największe obiekty.
30 października 2014 roku zagrali na niemałej przecież LG Arena w Birmingham. Na nie swojej ziemi, dla Brytyjczyków, którzy tłumnie się na show zjawili, a by dopełnić obrazu popularności Black Stone Cherry na Wyspach, znali teksty większości utworów, z czym się specjalnie nie kryli chóralnie je z grupą wyśpiewują. Wrzawa była tak potworna, że przy dwóch numerach Chris Robertson postanowił zamilknąć i dał pośpiewać publice. Gdy trzeba było wielbiciele odpalili zapalniczki i ekrany telefonów komórkowych (jest kilka fenomenalnych ujęć na tle z rozświetlonymi trybunami), a w jeszcze innym momencie koncertu urządzili pod sceną taki kocioł, że pozazdrościć.
Atmosfera koncertu z "Thank You" jest w najlepszym tego słowa znaczeniu rockowa. Band też swoje trzy grosze dorzucił, bo szczególnie rytmiczny gitarzysta i basista niemal nieustannie urządzają sobie sprinty z jednej strony sceny do drugiej, przywodząc na myśl występy Iron Maiden. Za zestawem szaleje zaś John Fred Young, bez opamiętania wywijając pałeczkami i ze wściekłością waląc w bębny. Najspokojniejszy jest Robertson, ale frontman z kolei nawiązuje świetny kontakt z publiką. W każdym razie Black Stone Cherry na scenie prezentują się jak wyjątkowo rozjuszona banda muzycznych zabijaków. Werwa z jaką zagrali jest godna pozazdroszczenia, szczególnie, że odbija się to na muzyce, która dzięki instrumentalistom nabiera mocy. Należy tu wspomnieć o pojawiających się tu i ówdzie niespodziankach w postaci wplątania w utwór choćby motywu z "Layla" czy riffu "Sunshine of Your Love".
Szkoda, że nieco spartolono brzmienie przez nadto podkręcone gałki głośności gitar - w ostateczności nieco zagłuszają one przede wszystkim wokale Chrisa Robertsona, a również zabijają melodykę utworów, które są wprawdzie głośne, motoryczne i wściekłe, ale aż do przesytu. Ciężko więc zrozumieć o czym w ogóle grupa śpiewa, choć przyznajmy, że koncertowy charakter wydawnictwa pozwala na ten mankament spojrzeć lekko po macoszemu. Szczególnie, że jest to koncert z naprawdę ciężkim rockiem.
Koncertówka Black Stone Cherry jest więc pozycją, przy której można poczuć moc gitarowych riffów i zew hard rocka płynący w żyłach. Amerykanów z Kentucky ogląda się naprawdę bardzo miło, a muzyka jaką grają robi bardzo pozytywne wrażenie. Są głośni, wściekli, a publika ich kocha. Ja dałem się przekonać.
Grzegorz Bryk