Trzy dekady po nagraniu krążka Shake Your Money Maker, który stała się hitem lat 90., bracia Chris i Rich Robinson wciąż wierzą w siłę rock'n'rolla. Z braćmi rozmawiamy o procesie powstania płyty, rywalizacji między nimi, krytycznie nastawionej prasie i o tym, czemu sławę lepiej zostawić Davidowi Hasselhoffowi...
Zespół The Black Crowes powstał w 1984 roku w Atlancie. Chris i Rich byli głęboko osadzeni w tradycji rhythm and bluesa i rocka amerykańskiego południa. Mało kto lubił taką mieszanką w latach 90., kiedy to królował grunge, a także metalowe zespoły z mocno utapirowanymi włosami i szybkie solówki. W tych okolicznościach dosłownie nikt nie wróżył grupie sukcesu...
A jednak udało się! Spotykamy się 30 lat później, kiedy bracia Robinson są już niekwestionowanymi gwiazdami rocka... Shake Your Money Maker sprzedał się w 5 milionach egzemplarzy i właśnie doczekał się ponownego wydania w wersji Super Deluxe. Co więcej bracia, którzy kiedyś słynęli z tego, że często kruszyli kopie, dziś żyją w idealnej zgodzie. „To niesamowite” – mówi Chris. „Siedzimy tutaj razem i rozmawiamy o płycie, która powstała 30 lat temu i całkowicie zmieniła nasze życie...”
Jak się to wszystko zaczęło? Opowiedzcie nam proszę o początkach grupy i nagraniu płyty Shake Your Money Maker z 1989 roku.
Chris Robinson: No cóż, na początku byliśmy anonimowi, nikt nas nie znał i do tego klepaliśmy biedę. Świat wygląda inaczej, kiedy jesteś zupełnie anonimowy i twój los nikogo nie obchodzi. Płyta Shake Your Money Maker to nasza pierwsza produkcja. To była pierwsza rzecz, jaką stworzyliśmy, której ludzie chcieli słuchać. Wcześniej pies z kulawą nogą nie chciał przyjść na nasz koncert. Kiedy mówiłem ludziom, że gram w zespole, patrzyli na mnie jak na wariata. Coś w stylu: „Jesteś nieudacznikiem, nigdy nic nie osiągniesz. To jest zarezerwowane dla gości z Los Angeles albo Nowego Jorku”. A więc zewsząd słyszeliśmy, że nie mamy szans i nigdy nam się nie uda. Może to i dobrze, bo mimo tych negatywnych sygnałów musieliśmy mocno uwierzyć w siebie i pokazać, na co nas stać.
Rich Robinson: Przed nagraniem płyty Shake Your Money Maker jeździliśmy z koncertami po południu kraju, graliśmy w jakichś budach dla garstki ludzi, właściciele klubów wystawiali nam czeki bez pokrycia, kłóciliśmy się – czyli były to typowe niedogodności, z jakimi musi zmagać się zespół rockowy, do tego początkujący i nieznany. Przy nagraniu krążka Shake Your Money Maker dokładnie wiedzieliśmy co robimy, ale była to płyta rockowa, a rock nie był w tamtym czasie zbyt popularny. Na topie była Mariah Carey i metal.
Od nagrania albumu minęło 31 lat. Jak waszym zdaniem płyta przeszła próbę czasu?
Chris: Na początku wiele osób krytykowało nasz album. Wielu starszych dziennikarzy i magazyn NME nie zostawili na nas suchej nitki. Byliśmy jak Neil w The Young Ones... W latach 90. muzyka w stylu lat 70. nie była cool, prawda? Na początku nam się dostało, nie powiem. Ale kiedy patrzę wstecz, pamiętam, że wtedy było na topie mnóstwo kiepskich, przesłodzonych ballad.
Lubię muzykę z lat 90. Łatwo poznać, że coś powstało w tamtym okresie, i możesz mówić co chcesz, ale myślę, że nasza płyta jest bardziej ponadczasowa, choć nie chcę wyjść na zarozumialca. Nie uważam, że jest to najlepsza płyta, jaka kiedykolwiek powstała, ale jest w niej jakaś ponadczasowa jakość.
Rich: Nie słuchałem Shake Your Money Maker od dziesięcioleci. Wróciłem do niej dopiero wtedy, kiedy zaczęliśmy ją remasterować. Ciekawe było znowu się w nią wsłuchać. Myślę, że płyta trzyma poziom. To ekscytująca płyta i jest na niej dużo młodzieńczej żywiołowości.
Jaka atmosfera panowała w studiu podczas nagrania krążka?
Chris: Wciąż byliśmy mocno zakorzenieni w punk-rocku i muzyce ulicy. Nie braliśmy wtedy żadnych narkotyków, bo... nie mieliśmy na nie pieniędzy (śmiech). Wszystko kręciło się wokół płyty. Cała produkcja odbywała się tradycyjnie, czyli zupełnie inaczej niże teraz, kiedy są dostępne komputery i cały ten współczesny sprzęt. Nie było wtedy Pro Toolsa i innych gadżetów tego typu. Twice As Hard musieliśmy zagrać 30 razy, zanim wyszło to tak, jak należy.
Rich: Nie byliśmy doświadczoną kapelą z setką zagranych koncertów na koncie, poza tym nienawidziliśmy prób. Technicznie nie byliśmy rewelacyjni, więc musieliśmy grać te piosenki po kilkadziesiąt razy. Ale traktowaliśmy to bardzo poważnie i ufaliśmy George'owi Drakouliasowi, naszemu producentowi. Byliśmy w końcu tylko dzieciakami – ja miałem 19 lat – więc robiliśmy też i głupie rzeczy. Zdarzyło nam się nawet kilka aktów wandalizmu! Utwór Thick N' Thin otwiera huk rozwalanego samochodu. Sami to nagraliśmy. Nasz perkusista, Steve Gorman, miał starego Dodge'a, a w pobliżu był ogromny przemysłowy kosz na śmieci. Nasz inżynier dźwięku trzymał mikrofon nad tym śmietnikiem, kiedy Steve wjeżdżał w niego swoim samochodem – i to wielokrotnie!
Chris: W tamtych czasach nie było między nami tarć. Potem trochę ścieraliśmy się podczas sesji. Ale studio to był świat George'a. On tu decydował. My oczywiście pisaliśmy materiał i nagrywaliśmy, ale kiedy George mówił: „To jest to”, to musiało być to i koniec.
Co sądzicie o swoich partiach gitarowych na tej płycie?
Rich: No cóż, ja nie byłem wtedy zbyt doświadczonym gitarzystą. Swoje pierwsze wiosło dostałem na gwiazdkę, gdy miałem 14 lat, bo mój tata nie chciał, żebym grał na jego gitarze. Chris dostał wtedy bas. Tata pokazał mi trzy akordy, to było wszystko – na więcej nie miał cierpliwości. Powiedział: Tu jest G, C i D, reszty nauczysz się sam.
Chris: Kiedy graliśmy w zespole Mr Crowe's Garden, zanim powstał The Black Crowes, Rich nie grał takich wymyślnych i efektownych solówek...
Rich: Nie byłem jeszcze mistrzem w stroju otwartym, to prawda. Zacząłem go ćwiczyć może ze dwa lata wcześniej. Szczerze mówiąc nie byłem też pasjonatem nieustannego ćwiczenia, nie miałem na tym punkcie obsesji. Zawsze wierzyłem, że trzeba odpuścić i pozwolić, żeby rzeczy działy się w sposób naturalny. Skupiałem się głównie na pisaniu piosenek. Tak było od samego początku, prawda Chris? Dostaliśmy gitary i od razu zaczęliśmy tworzyć materiał. Można skomponować wiele utworów z G, C i D! Oczywiście byłem fanem Keitha Richardsa, ale moją największą inspiracją był Nick Drake. Ten wpływ słychać między innymi w utworze She Talks To Angels. To od niego i Stephena Stillsa zaczerpnąłem moje motywy oparte na stroju otwartym. Teraz mam około 15 różnych ustawień, których używam do pisania i grania piosenek.
Chris: Rich tak mówi, ale nie znam nikogo, kto pracowałby tak ciężko nad doskonaleniem swojej gry. Teraz słyszę jak Rich gra i uważam, że brzmi fenomenalnie. On zawsze miał niesamowite poczucie rytmu.
Chris, dziś już wyrobiłeś sobie opinię dobrego gitarzysty. Grałeś jakieś partie na SYMM?
Boże broń! Teraz gram trochę odjechane solówki w stylu folkowym, ale to jest mój świat. Jestem gitarzystą rytmicznym, który gra czasami partie prowadzące – ale moje leady są w stylu Syda Barreta.
Rich, jakich gitar używałeś podczas nagrywania płyty SYMM?
Rich: Miałem mojego blond Tele z 1968 roku – mam go od zawsze – i mojego Goldtopa, którego też mam do tej pory. Na tym ostatnim jest zamontowany mostek Bigsby. Na początku myśleliśmy, że to model z połowy lat 50., ale później okazało się, że pochodzi z 1968 roku. Ten Goldtop był naprawdę zniszczony, miejscami farba się bardzo mocno powycierała. Miał jeszcze humbucker DiMarzio i P-90 przy gryfie. Mój tata pożyczył mi też swojego Martina D-28 z 1953 roku, na którym gram w utworze She Talks To Angels. Później mi go sprezentował i grałem na nim na wszystkich pozostałych płytach.
Chris: Rich potrafił uzyskać oryginalne brzmienie na gitarze, w każdym razie wyróżniał się spośród innych gitarzystów. Co ciekawe zanim jeszcze zespół Guns N' Roses osiągnął sukces, a w MTV leciały przeboje zespołu Missing Persons, można było kupić Les Paula za naprawdę niewielkie pieniądze. Les Paule kojarzyły się z Allman Brothers, więc mogłeś dostać te gitary dość tanio. Pamiętam, że pożyczyliśmy też gitarę od kumpla i niestety wygłupiając się złamaliśmy gryf. Potem nie mieliśmy pieniędzy, żeby mu zapłacić za szkodę. Nie mieliśmy wtedy tej całej tony sprzętu, który zgromadziliśmy przez kolejne dwa lata – kiedy już mieliśmy środki, żeby zacząć kupować dobry sprzęt.
Rich: Kiedy skończyłem szkołę średnią, rodzice kupili mi zestaw half-stack Silver Jubilee i to było to. Efektów zacząłem używać dopiero później, może w okolicach By Your Side (1999). To było wszystko, co miałem. Wytwórnia nie dała nam żadnej zaliczki, więc było ciężko. Nie mieliśmy w ogóle pieniędzy, czasem bywało, że nie mieliśmy za co kupić jedzenia. Pamiętam, jak pewnego razu George kupił nam kanapkę i musieliśmy się nią podzielić.
Oprócz remasterowanej płyty i utworów z koncertów na nowym krążku znalazły się też piosenki, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Na które z nich powinniśmy zwrócić szczególną uwagę?
Chris: Na pewno warto posłuchać wersji demo kawałka She Talks To Angels. Słychać na niej pewne tendencje i to co miało z nich się później urodzić. Nie słucham raczej muzyki, która została już nagrana i mam to za sobą. Ale kiedy usłyszałem koncert z grudnia 1990 roku, pomyślałem sobie: „Wow, to jest zespół, który spędził rok w trasie”. Każdej nocy szlifowaliśmy materiał i słychać było tego efekty. Kiedy słucham tej grupy dzieciaków... Nie każdy musi być fanem The Black Crowes, ale nikt nam nie odmówi tego, że naprawdę się staraliśmy i dawaliśmy z siebie wszystko. Byliśmy jednym z niewielu zespołów w tamtym okresie, który grał rocka w średnim tempie. To było totalnie w stylu lat 70.. Wszyscy nam to odradzali!
Rich: Wspaniale było znowu usłyszeć nasze covery 30 Days In The Hole i Jealous Guy. Ze swej strony bardzo polecam Charming Mess – uważam, że ten utwór jest naprawdę udany. Chris i ja zawsze poszukiwaliśmy czegoś nowego, zawsze pisaliśmy piosenki – ku utrapieniu naszego ówczesnego managementu i wytwórni. Pamiętam noc kiedy otwieraliśmy trasę koncertową z Aerosmith – to była nasza pierwsza trasa na stadionie, kiedy otworzyliśmy ją powolną, nastrojową, zupełnie nową piosenką. Nie spotkało się to ze zbyt pozytywnym odzewem...
Chris: Intro Charming Mess jest ściągnięte z Hot Legs Roda Stewarta i Rod Stewart musiał nam dać zgodę na jego wydanie. Wydaliśmy to jako singiel w styczniu. Mieliśmy więcej dodatków niż Foo Fighters czy AC/DC! Jak jej posłuchałem po latach, naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Ten utwór ma przecież aż 31 lat!
Spodziewaliście się, że SYMM sprzeda się w nakładzie 5 milionów egzemplarzy?
Nawet w najśmielszych snach! Jak zaczynaliśmy, graliśmy koncerty dla 12 osób w Salt Lake City. Rok później graliśmy już dla 600.000 osób w Moskwie. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy!
Jak się poczuliście, kiedy nagle zostaliście sławni? Co to zmieniło?
Rich: Największy ciężar tej całej sytuacji wziął na siebie Chris. Sława to nie było coś, czego bym jakoś szczególnie pragnął. Jestem dużo bardziej nieśmiały i staram się trzymać z boku. Nikt też nie powiedział nam, jak sobie radzić ze sławą. W naszym przypadku zostaliśmy sławni dosłownie z dnia na dzień. Wydaliśmy płytę i po kilku miesiącach byliśmy w trasie z Aerosmith i Robertem Plantem, a do tego zdobyliśmy złotą płytę, by w ciągu kilku kolejnych miesięcy dojść do platynowego krążka. A potem, między grudniem a końcem stycznia, sprzedaliśmy trzy miliony płyt. Wszystko działo się tak szybko. Jeśli dobrze pamiętam, Hard To Handle było w tamtym roku najczęściej odtwarzanym teledyskiem w amerykańskim MTV.
Chris: W głębi duszy jestem punkowcem i zawsze nim pozostanę. Nigdy nie lubiłem biznesowej strony naszej działalności, wytwórni płytowej i tak dalej. Wiedziałem, że wszystko jest fajnie dopóki zarabiamy pieniądze. Nasza kolejna płyta, The Southern Harmony And Musical Companion (1992), od razu osiągnęła pierwszą pozycję na liście przebojów, ale sprzedała się w nakładzie „tylko” dwóch milionów egzemplarzy i wytwórnia stwierdziła, że właściwie jako zespół już jesteśmy skończeni. Sława w pewnym sensie mi się podobała, a właściwie tylko pewne jej aspekty. Natomiast artysta we mnie zawsze lubił anonimowość. Po ukazaniu się płyty SYMM mieliśmy ochroniarza. Bałem się po prostu, że jak ktoś mi powie „pierdol się”, to ja też odpowiem coś w tym stylu i będzie jatka. Byłem trochę jak Liam Gallagher, jeśli wiesz co mam na myśli. Sława i pieniądze są nudne. Sława jest dla Davida Hasselhoffa. Ja wolę jak ludzie rozpoznają mnie za to, co robię, za moją muzykę. Nie mam nawet konta na Twitterze.
Jakich wzmacniaczy używaliście podczas trasy koncertowej SYMM w latach 90.?
Podczas trasy do SYMM i Southern Company miałem trzy zestawy Marshalla, w tym chyba tylko dwa full-stacki: jeden z nich to Silver Jubilee, a drugi Fender Showman obsługujący dwie kolumny. Chciałem wymieszać te dwa brzmienia. Kiedy graliśmy koncerty z AC/DC na stadionach w ramach trasy Monsters Of Rock w 1991 roku, używałem wszystkich trzech zestawów, czyli dwóch Jubilee i jednego Showmana.
Ruszacie w trasę koncertową. Czy wersje koncertowe będą się różniły od wersji studyjnych utworów?
Chris: Na koncertach nigdy nie graliśmy utworów dokładnie tak, jak na płycie. Zmienialiśmy różne rzeczy, zawsze coś kombinowaliśmy. Ale tym razem będziemy grać wersje albumowe. Dla nas jest to coś zupełnie nowego, więc jestem bardzo podekscytowany. …
Rich: Na żywo zawsze zmienialiśmy jakieś niuanse, podkolorowywaliśmy tu i tam, żeby coś się działo. Pamiętam jak graliśmy piosenki Zeppelinów z Jimmym Page'em. On pamiętał wersje koncertowe utworów. Graliśmy, a Jimmy mówił: „To nie było tak, zagrajmy to inaczej”. To było konieczne, bo Jimmy nagrywał trzy partie gitary i musiał je połączyć w jedną na koncercie. Na koncercie utwór zaczyna żyć swoim własnym życiem, i nieważne jak brzmiał, kiedy go komponowałeś.
Zeszliście się po latach w 2019 roku. Jakie to było uczucie znowu grać razem?
Chris: Pamiętam, jak pierwszego dnia wszedłem na próbę i pomyślałem sobie: „To jest to!” To była istna lawina gitar i bardzo mi się to spodobało. Po dziesięciu latach jammowania, potrzebowałem właśnie takiego brzmienia. Myślałem, że mi bębenki pękną!
Wiemy, że nie zawsze dobrze się dogadywaliście. Czy powrót do płyty SYMM jakoś was zbliżył?
Rich: Powrót do źródeł na pewno uzmysłowił mi dlaczego w ogóle zacząłem się zajmować muzyką. Muzyka zawsze była naszą miłością i pasją, ale zagubiliśmy się po drodze w małostkowości, kłótniach i mało istotnych bzdurach. Często – jak się okazuje – mających jakiś cel. Nasz perkusista, Steve Gorman, powiedział mi kiedyś: |Stary, kiedy ty i Chris się dogadywaliście, byliśmy przerażeni, bo nie mogliśmy cię zmusić do zrobienia niczego, nie mieliśmy na ciebie żadnego wpływu”. Czyli chłopaki z zespołu celowo chcieli nas skłócić, bo wtedy mieli nad nami kontrolę. Oni pracowali nad tym, żeby nas podzielić! Natomiast zespół odniósł sukces i nagrał najlepsze płyty, kiedy Chris i ja pracowaliśmy jako zgrany tandem. Dobrze było posłuchać jeszcze raz płyty, która została nagrana jak wszystko jeszcze się układało i nikt niczego nie zdążył zepsuć. To było jak katharsis.
Chris: Fajnie jest po latach spojrzeć na wszystko z pewnej perspektywy. Spędziliśmy tyle czasu będąc negatywnie nastawieni do siebie nawzajem i otoczeni przez negatywnych ludzi. Miło jest być znowu w dobrych relacjach po pięćdziesiątce. Muzyka zawsze nas łączyła, nie dzieliła. Nigdy tak naprawdę się nie kłóciliśmy, kiedy tworzyliśmy razem. Wszystko naokoło nas było problemem, jak się okazuje. Teraz zaczynamy od nowa. Możemy być dla siebie nawzajem braćmi i tworzyć prawdziwy zespół. I o to właśnie chodzi. Wcześniej byliśmy w grupie, ale nie zachowywaliśmy się jak bracia.
Shake Your Money Maker Super Deluxe Box Set ukazał się nakładem UMe/American Recordings.
The Black Crowes rusza w trasę koncertową po Wielkiej Brytanii i Irlandii 21 października 2021.