W świecie show-biznesu można zaobserwować wyraźną tendencję do zakładania przez setki zespołów własnych wytwórni i wydawania albumów własnym sumptem.
Grupa
The Black Crowes, która sprzedała miliony egzemplarzy swoich płyt, również postanowiła pójść tą drogą. Fakt ten nieco nas zastanowił, dlatego postanowiliśmy spotkać się z Richem Robinsonem z nadzieją, że opowie nam nie tylko o działalności swojej formacji, ale zdradzi też szczegóły dotyczące nowej płyty zespołu zatytułowanej
"Warpaint". Zacznijmy od początku. W 1987 roku grupa muzyków, którzy przyjęli nazwę
The Black Crowes, wydała debiutancki album zatytułowany
"Shake Your Money Maker". Gitarzysta Rich Robinson i jego brat (wokalista) Chris byli wtedy dorastającymi chłopcami. Mimo to udało im się uzyskać dojrzałe brzmienie, które zagościło w MTV obok najsłynniejszych zespołów rockowych tamtego okresu: Pearl Jam, Nirvana, Red Hot Chili Peppers i Guns N’ Roses.
The Black Crowes byli inni, wyszli poza popowe schematy i tymczasową modę, a ich styl gry nie pozwolił ich łatwo zaszufladkować. Jedno było pewne: umieli grać rocka! W porównaniu z latami 90. przemysł muzyczny dnia dzisiejszego to jednak zupełnie inna historia. W większych wytwórniach płytowych panuje zamęt, ogromnie wzrosła sprzedaż (i nie tylko) przez Internet, a coraz więcej zespołów decyduje się pójść własną drogą, aby tym samym uzyskać pełną niezależność i wziąć sprawy w swoje ręce. Dzieje się tak dlatego, że niektóre z nich po prostu nie mają wyjścia, ponieważ szanse na wydanie płyty w wielkiej wytwórni są coraz mniejsze.
Co osiągnęliście dzięki założeniu własnej wytwórni?
Dzięki temu osiągnęliśmy dużą niezależność, a to stawia nas w bardzo dogodnej sytuacji. Koło nas zawsze kręciło się zbyt wielu ludzi, którzy chcieli na nas zarobić. Tak to wygląda, gdy w młodym wieku osiągnie się komercyjny sukces. W końcu udało nam się od nich uniezależnić i samodzielnie nagrać płytę, która jest naszym dziełem od początku do końca. Zapłaciliśmy za nią i jest tylko naszą własnością. Taka sytuacja jest dla nas komfortowa i w końcu możemy grać to, co chcemy! Zresztą nie jesteśmy pod tym względem odosobnieni - stało się to na tyle powszechne, że wiele zespołów decyduje się pracować na własny rachunek.
"Warpaint" to wasz siódmy album studyjny, który ukazał się po długiej przerwie. Jak powstawała ta płyta?
To prawda. Nie graliśmy razem od 2001 do 2005 roku. Po czteroletniej przerwie musieliśmy się praktycznie na nowo poznawać i znaleźć wspólny punkt odniesienia. Przeznaczyliśmy na to w sumie cały rok 2005. Do lutego 2006 roku Chris i ja mieliśmy już kilka nowych kawałków. Weszliśmy do studia, nagraliśmy parę demówek i wróciliśmy do koncertowania. Niestety po skończonej trasie odeszli z zespołu: gitarzysta Marc Ford i klawiszowiec Eddie Harsch. Dlatego na gwałt zaczęliśmy szukać nowych muzyków, z którymi moglibyśmy od razu wejść do studia. Całe szczęście nasze poszukiwania nie trwały zbyt długo, bo spotkaliśmy na naszej drodze Adama MacDougalla (klawisze) i Luthera Dickinsona (gitara). Dzięki temu wszystko poszło gładko. Mieliśmy z Chrisem gotowe piosenki i chcieliśmy nagrać płytę koncertową, a do tego był potrzebny naprawdę dobry zespół. Stworzyliśmy go!
Dlaczego wasz wybór padł akurat na Luthera Dickinsona?
Szukaliśmy kogoś, kto by rozumiał rock and rolla, posiadał umiejętność gry techniką slide i pochodził stąd, skąd my. Te wszystkie warunki spełniał Luther Dickinson (z zespołu North Mississippi Allstars - przyp. red.). Jest wspaniałym gitarzystą i ma dużo pozytywnej energii. Poza tym potrafi dostosować się do każdej sytuacji i nie ma wybujałego ego. To po prostu świetny facet.
Zespół, w którym grał Luther, otwierał nasze koncerty w 2001. Byliśmy pod wrażeniem ich muzyki - od tamtego czasu bardzo dużo grali i sporo osiągnęli. Od razu polubiłem Luthera, dlatego kiedy szukaliśmy gitarzysty, prawie natychmiast pomyślałem sobie o nim. Na początku nie wiedziałem jak mu to powiedzieć, bo nie chciałem stwarzać problemu w jego zespole, ale w końcu zadzwoniłem do niego i wypaliłem prosto z mostu, o co mi chodzi. W zasadzie od razu przyjął moją propozycję, a w studiu już po trzydziestu sekundach wiedzieliśmy, że ten gość doskonale czuje naszą muzykę. Na nowej płycie to właśnie Luther gra większość partii solowych, natomiast ja mam tylko jedną solówkę, która kończy utwór "Oh Josephine".
Czy ostatnio nauczyłeś się czegoś nowego - jakiejś nowej techniki, która znacząco wpłynęła na twój styl gry?
Cały czas się uczę. Zawsze inspirowały mnie proste dźwięki, brzmienie, a nawet... samo drganie strun. Często wypróbowuję różne stroje gitary, lubię eksperymentować. Na przykład strój gitary w utworze "Walk Believer Walk" (drugi utwór na płycie "Warpaint") jest nietypowy, ponieważ jest to open C. Bardziej wierzę w naturalną ewolucję, niż wymuszanie zmiany stylu. Nowe pomysły przychodzą same podczas jamowania. Kilka lat temu nagrywałem muzykę do filmu, również do sztuki, poza tym zająłem się produkcją. Nieustannie poszerzam swoje horyzonty.
Czy różne instrumenty inaczej do ciebie przemawiają? Jedna gitara cię inspiruje, a z drugiej nie możesz wiele wykrzesać?
Oj tak, bardzo dużo zależy od konkretnej gitary. Zresztą na ich temat powstały rozmaite teorie. Bob Marley twierdził, że istnieją pewne duchy, które na swój sposób ucieleśniają się w grze. Neil Young z kolei powiedział, że w każdej gitarze ukryta jest jakaś piosenka. Ja uważam, że dobór odpowiedniej gitary jest niezmiernie ważny. Niektóre gitary są do niczego - możesz grać na nich całe lata i nie skomponujesz ani jednej piosenki. Są też takie, które do ciebie przemawiają, i na takich można napisać milion piosenek. W pewnym sensie stają się one częścią ciebie.
Jakie gitary przemawiały do ciebie podczas nagrania ostatniej płyty? Których używałeś najczęściej?
W pięciu czy sześciu piosenkach grałem na gitarze Gretsch White Falcon z 1961 roku. Są to utwory: "God’s Got It", "Walk Believer Walk", "Oh Josephine" i "Movin’ On Down The Line". Jest coś cudownego w brzmieniu tej gitary - coś, co mnie do głębi porusza. Grałem też na Gibsonie ES-335 i Telecasterze z 1964 roku, na którym nagrywałem płytę "Shake Your Money Maker", poza tym do tamtego krążka używałem też Les Paula Goldtop i gitary Trussart z przetwornikami FilterTron, którą zrobił dla mnie James Trussart.
Jakich wzmacniaczy używasz? Tylko konstrukcje Fendera?
Mam dużo wzmacniaczy tego producenta, ale używam też sprzętu Matchless skonstruowanego przez Marka Sampsona, który powstał w czasie nagrywania płyty "Amorica" w 1994 roku. To wspaniały sprzęt! Znam też gościa z Południowej Karoliny, który robi wzmacniacze w stylu high-powered Twins. Firma nazywa się Headstrong i skonstruowała dla mnie sprzęt przeznaczony do typowych warunków studyjnych. Sprawdził się on wprost fantastycznie! Właściwie używałem go do nagrania połowy ostatniej płyty, bo brzmi idealnie.
Odnieśliście sukces, choć nie podążacie za modami panującymi w muzyce. Czyli warto być wiernym sobie?
No cóż, nigdy nie byliśmy częścią komercyjnej sceny muzycznej. Nie wyobrażam sobie, żeby na naszej płycie zaśpiewała na przykład Christina Aguilera tylko dlatego, że akurat jest na topie. Zawsze robiliśmy to, co czuliśmy. Zaczynaliśmy w erze heavy metalu, a nasza płyta "The Southern Harmony" ukazała się w tym samym czasie co "Nevermind" Nirvany. Przetrwaliśmy w okresie popularności N’Sync i różnych boysbandów. Zawsze byliśmy wierni swoim ideałom i nie wyobrażaliśmy sobie, żeby mogło być inaczej.
Najwspanialsze momenty w karierze?
W czasie naszej kariery doświadczyliśmy tylu wspaniałych rzeczy, że jest to wprost nie do uwierzenia. Trudno jest wymieniać poszczególne momenty. Byliśmy w trasie przez jedenaście lat - od 1990 do 2001 roku - i nie mieliśmy czasu zastanawiać się na przykład nad tym, jak fajnie jest grać w trasie z kimś takim jak choćby Jimmy Page. Potem graliśmy supporty dla Stonesów, Neila Younga, występowaliśmy razem z Bobem Dylanem czy grupą Grateful Dead, zanim jeszcze zmarł Jerry Garcia. Potem było także The Who. Zrobiliśmy zatem niesamowitą karierę - czyż to nie wspaniałe?
Jeff Cease (1989-1991)
Nagrał z zespołem płytę "Shake Your Money Maker", która odniosła olbrzymi sukces. To on wykonał karkołomne solówki w coverze Otisa Readinga zatytułowanym "Hard To Handle". Co robi obecnie? Gra w zespole The Bitter Pills z Nashville w stanie Tennessee.
Marc Ford (1992-1997, 2005-2006)
Gwiazdorskiej gry Marca można posłuchać na krążku "Southern Harmony And Musical Companion" (2002), gdzie nie wolno przegapić utworów: "Remedy" i "Thorn In My Pride". W 1997 roku Ford został wyrzucony z zespołu. Powrócił w 2005 roku, choć tylko na chwilę - rok później odszedł, bo chciał "chronić swoją świeżo wywalczoną trzeźwość"... Co robi obecnie? W zeszłym roku wydał solowy album "Weary And Wired". Zajmuje się również produkcją płyt Ryana Binghama.
Audley Freed (1998-2002)
Były członek zespołu Cry Of Love przejął pałeczkę po Fordzie. Jest głównie gitarzystą koncertowym, choć można go także usłyszeć w solówce do utworu "Greasy Grass River" z albumu "Lions" (2001). Co robi obecnie? Ostatnio nagrywa jako gitarzysta sesyjny z Dixie Chicksem i z Peterem Framptonem.
Paul Stacey (2006-2007)
Zajął miejsce Forda, kiedy ten na dobre opuścił zespół w 2006 roku. Jest także producentem płyty "Warpaint". Co robi obecnie? Jest rozchwytywany jako gitarzysta sesyjny i producent muzyczny.
Luther Dickinson (od 2007)
Gitarzysta zespołu North Mississippi Allstars wstąpił do The Black Crowes po Paulu Staceyu. Jego ekspresyjna gra łączy w sobie elementy bluesa, rocka i techniki slide. Zagrał większość solówek znajdujących się na płycie "Warpaint". Co robi obecnie? Oczywiście gra w The Black Crowes!
Mick Taylor