Wywiady
Brian May

„Od zawsze zależało mi na tym, żeby śpiewać za pomocą gitary” wyjaśnia legendarny członek zespołu Queen, okrzyknięty przez wielu najlepszym gitarzystą rockowym wszech czasów.

2020-10-26

Z Brianem Mayem mieliśmy okazję porozmawiać o jego unikalnym brzmieniu i gitarowych gigantach, których udało mu się wyprzedzić w rankingu.

Magazyn Gitarzysta: Ostatnio zająłeś pierwsze miejsce w plebiscycie angielskiego magazynu Total Guitar na najlepszego gitarzystę rockowego wszech czasów. Co znaczy dla ciebie to wyróżnienie?

Brian May: Gdy tylko się o tym dowiedziałem, odebrało mi mowę. To było dla mnie całkowite zaskoczenie. Głęboko poruszyło mnie to, że ludzie uważają mnie za tak ważną postać w całej historii rocka. Nigdy nie byłem wirtuozem gitary i jestem przekonany, że moje techniczne umiejętności nie pozwoliłyby mi załapać się nawet do pierwszej trójki. Wygląda jednak na to, że muzyka Queen wciąż przemawia do słuchaczy, z czego bardzo się cieszę. Zawsze stawiałem na granie prosto z serca i najwyraźniej to wystarczyło.

Drugie miejsce w plebiscycie zajął Jimi Hendrix. Jak się z tym czujesz?

O Boże, to się nie powinno zdarzyć! Od zawsze powtarzam, że to mój numer jeden. Jimi jest nadczłowiekiem! Do dziś mam wrażenie, że to kosmita, który przybył z innej planety. Nie można inaczej wytłumaczyć tego, czego dokonał. Za każdym razem, gdy wracam do jego muzyki czuję taką samą ekscytację i podniecenie jak dawniej. Jego twórczość była dla mnie ogromnym wyzwaniem. Wiedziałem, że albo rzucę grę na gitarze, bo nie będę w stanie mu dorównać, albo włożę w to całe swoje ciało i duszę. Wydaje mi się, że nigdy nie przestałem się od niego uczyć. Co ciekawe, w ostatnich latach bardzo rzadko gram jego utwory, ale wciąż czuję, że twórczość Jimiego jest częścią mnie.

Wielu gitarzystów na pewno czuje to samo. Jimi jest przecież jedną z najważniejszych postaci muzyki gitarowej. Porozmawiajmy o nich… Np. Jimmy Page. Czy on również miał wpływ na twój styl gry na gitarze?

Choć jest ode mnie o kilka lat starszy, reprezentujemy właściwie to samo pokolenie. Chodziliśmy nawet do tej samej podstawówki! Niestety, kiedy jesteś dzieckiem dwa lub trzy lata różnicy to dużo. Mimo że mieszkaliśmy blisko siebie, nie mieliśmy wtedy okazji, aby się bliżej się poznać. Nie da się jednak ukryć, że już wtedy go obserwowałem. Od początku był dla mnie mistrzem kompozycji. To jemu zawdzięczamy to w jakim kierunku ewoluowały cięższe odmiany rocka. Płyty Led Zeppelin to dla mnie absolutna klasyka, która nigdy mi się nie znudzi. W tamtych czasach byliśmy dzieciakami, które robiły swoje, licząc, że pewnego dnia staną się gwiazdami rocka. Pamiętam, że gdy słuchałem „Communication Breakdown” lub „Good Times Bad Times”, czułem, że Jimmy osiąga to, co w moim przypadku było jeszcze sferą marzeń. Wiedziałem, że mam tylko dwa wyjścia – poddać się lub starać się jeszcze bardziej.

Czy to, że chodziliście do tej samej szkoły mogło wpłynąć na pewne podobieństwa w waszym graniu?

Okolice Richmond, Twickenham i Feltham faktycznie mają w sobie coś wyjątkowego. Nie wiem, czy wiecie, ale goście z The Yardbirds też stamtąd pochodzą. Chris Dreja i Paul Samwell-Smith również chodzili ze mną do szkoły. To samo dotyczy The Rolling Stones! Jeśli spojrzymy na mapę, Clapton też nie miał do nas daleko – notabene Eric to mój kolejny gitarowy bohater. Wygląda więc na to, że miałem ogromne szczęście, jeśli chodzi o miejsce, w którym dorastałem.

A Eddie Van Halen – pracowałeś z nim przy Starfleet Project…

To prawda, Eddie jest niezrównany! To dzięki niemu przez kolejne dekady rozwinęło się tak wiele technik gry na gitarze elektrycznej. Bardzo cenię go również jako kumpla. Podczas ostatnich miesięcy, które z powodu pandemii spędzałem w zamknięciu, miałem dużo czasu, żeby spojrzeć w przeszłość. Żałuję, że straciłem kontakt z wieloma osobami. Wśród nich niewątpliwie znajduje się Eddie, z którym bardzo dawno nie rozmawiałem. Mam nadzieję, że uda mi się to naprawić (Eddie zmarł 6 października 2020 roku - przyp. red.).

To nie tylko wspaniały artysta, ale również wyjątkowa osobowość. Jego duch jest wręcz oślepiający. Ta muzyka nigdy się nie nudzi! Pamiętam, że gdy pracowaliśmy przy Starfleet Project nie miało znaczenia po jaką gitarę sięgał. Z każdego instrumentu wydobywał swoje wyjątkowe brzmienie. Gdy nagrywaliśmy demo grał na basie i wtedy również brzmiał jak Eddie Van Halen. To niewiarygodne, co potrafią jego palce!

Na Starfleet Project słychać między wami fantastyczną synchronizację. Wasze granie idealnie się tam uzupełnia. Dążyliście do określonych efektów, czy osiągnęliście tę harmonię w naturalny sposób?

To był wspaniały czas. Zawsze ciepło wspominam chwile, które spędziliśmy razem w studiu. Queen miał wówczas krótką przerwę, a grafik Van Halen nie był szczególnie zapełniony. Dołączył do nas mój sąsiad Alan Gratzer z REO Speedwagon. To była jedna z tych niewielu sytuacji w moim życiu, kiedy to ja wykonałem pierwszy krok. Zadzwoniłem do chłopaków i po prostu zapytałem, czy mają ochotę zrobić coś razem. Zazwyczaj to do mnie odzywano się z takimi propozycjami, więc była to dla mnie miła odmiana. Wszystko nagraliśmy na żywo.

Cały materiał, który można usłyszeć na płycie to dokładnie te emocje, które towarzyszyły nam w tamtej chwili. Adrenalina po prostu nas rozsadzała. Myślę, że połączył nas wówczas blues. Edward i ja mamy to zapisane w naszym DNA. Zaczynaliśmy od tej muzyki, ale po drodze obraliśmy zupełnie inne kierunki grania. Kiedy zaczęliśmy nagrywać „Blues Breaker” oboje mieliśmy w głowach Erica Claptona i jego mistrzów, czyli BB Kinga i Muddy’ego Watersa. Moc bluesa momentalnie nas ze sobą zespoiła. Pamiętam, że Eddie powiedział wtedy, że dzięki mnie zagrał w taki sposób, w jaki nie grał od lat. Chodziło o proste granie prosto z serca, któremu towarzyszył wyjątkowy feeling. To była naprawdę wyjątkowa sesja nagraniowa.

Tony Iommi – od lat mówi się o tym, że planujecie zrobić coś razem. Możesz potwierdzić te plotki?

Nie wykluczam, że kiedyś uda nam się stworzyć wspólny projekt. Bardzo często ze sobą rozmawiamy. Czas pokaże, czy słowa zostaną przekute w czyny. Jeśli chodzi o branżę muzyczną, Tony to mój najlepszy przyjaciel. Od lat jesteśmy sobie bardzo bliscy. Myślę, że spokojnie mógłbym napisać o nim książkę. Wszystko dlatego, że Tony jest (pauza) … nawet nie wiem, jak miałbym ubrać to w słowa. To wyjątkowo świetlista i życzliwa istota posiadająca ogromne pokłady zaskakującego poczucia humoru. Nie da się też ukryć, że to on jest ojcem heavy metalu. Przecież to on go stworzył! Wszystko zaczęło się od umysłu i palców tego niedoszłego spawacza. Złoty medal w kategorii „gitarzysta metalowy” wisi na jego szyi od zawsze.

David Gilmour – kolejny specjalista od genialnych melodii…

Tak, to wspaniały artysta! Kocham go i mam do niego ogromny szacunek. Widziałem jeden z pierwszych koncertów Pink Floyd i było to dla mnie niezapomniane przeżycie. Robił na gryfie niesamowite rzeczy z wykorzystaniem szyjki od butelki, co idealnie wpisywało się w ich chaotyczne występy z tamtych czasów. David na zawsze pozostanie jednym z moich największych ulubieńców. Mieliśmy okazję współpracować przy okazji projektu Rock Aid Armenia. Zaprosiłem go do współpracy, gdy tworzyliśmy materiał mający pomóc zebrać środki dla Armenii, która w 1988 roku musiała zmagać się z ogromnym trzęsieniem ziemi. Zagrał wówczas „Smoke On The Water”. Dziś nie kontaktujemy się ze sobą zbyt często, ale mam świadomość tego, jak wiele wspaniałych rzeczy David zrobił w swojej karierze.

Zdjęcie: Paul Harmer Photography Ltd

A specjalista od „dymu na wodzie” Ritchie Blackmore?

To mój kolejny gitarowy guru. Oglądanie go na scenie zawsze było dla mnie niesamowitym przeżyciem. To jeden z najbardziej niebezpiecznych gitarzystów na świecie – w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Piękny człowiek, który wyprzedzał nas we wszystkim!

Nuno Bettencourt?

Nuno jest niewiarygodny! Zdarzało nam się nie tylko razem grać, ale także imprezować. Bardzo dobrze pamiętam koncert na stadionie Wembley, który upamiętniał Freddiego. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać po zespole Extreme, bo ich występ do samego końca pozostał tajemnicą. Myślałem, że zagrają swój materiał, a oni wystąpili z największymi hitami Queen. Musiałem zbierać szczękę z podłogi. Była w tym ogromna głębia, piękno i perfekcja, a także przestrzeń na własną interpretację naszych utworów. Solówki Nuno były niewiarygodne. Żałuję, że kilka lat później zespół zakończył działalność. Nie do końca rozumiem, dlaczego świat nie docenił ich ogromnego potencjału. Zaczęli od ogromnego hitu „More Than Words” i mam wrażenie, że trudno było go przebić. Extreme nie chcieli być zdefiniowani przez ten utwór, a tak właśnie się stało. Nuno też nie został należycie doceniony. Moim zdaniem, to jeden z największych żyjących obecnie gitarzystów.

Eric Johnson?

To prawdziwy fenomen, kompletnie inne uniwersum gitarowego grania. W tym miejscu muszę też wspomnieć moją przyjaciółkę Arielle, która towarzyszy mu podczas tras koncertowych i często gra jego partie gitar, ponieważ Eric lubi eksperymentować i szukać nowych rozwiązań. Jestem przekonany, że ta wspaniała młoda gitarzystka zdobędzie jeszcze ogólnoświatową sławę! Jej brzmienie jest dla mnie niewytłumaczalne. Trudno mi je nawet opisać - to coś jak ciekły metal, albo złote groszki wychodzące ze strąków. Brzmi trochę jak Eric, ale patrzysz na nią i nie masz pojęcia skąd wydobywają się te dźwięki! Słuchasz i nie możesz zdecydować, co podoba ci się najbardziej w jej graniu. Jej muzyka to nieskończone źródło radości!

Jak postrzegasz powstające często rankingi gitarowe?

Grania na gitarze nie da się tak naprawdę ocenić. W moim odczuciu nie jest to coś, za co przyznaje się punkty. Każdy może po prostu wziąć wiosło do ręki i narobić hałasu, który w jakiś sposób będzie oddziaływał na innych ludzi. Jesteśmy bardzo różni i nie dziwię się, że pod każdym plebiscytem pojawiają się komentarze w stylu: „Hej, a gdzie Stevie Ray Vaughan?”, „A Steve Vai?”, „Gdzie się podział Joe Satriani”. Trudno się z nimi nie zgodzić! Każdy z nas jest inny. Mając do wyboru tak ogromną paletę osobowości, nie da się ułożyć ich w jakiejkolwiek hierarchii. Każdy powinien po prostu cieszyć się unikalnymi wartościami, które poszczególni artyści wnieśli do świata muzyki gitarowej.

Mi osobiście nigdy nie zależało na rywalizacji. Od zawsze chodziło przede wszystkim o radość z grania. Wciąż zdarza mi się spotykać z gitarzystami, którzy potrafią coś, czego ja nie umiem zagrać. I kiedy rozmawiamy, okazuje się, że to działa w obie strony. Mimo że nigdy nie postrzegałem siebie jako gitarzysty technicznego, najwyraźniej jest w tym moim graniu coś wyjątkowego. A przynajmniej tak mówią mi ludzie…

Zdjęcie: Ross Marino/Getty Images

Gitara Red Special to jeden z najważniejszych elementów brzmienia Queen. Miałeś je w głowie od początku, gdy projektowałeś ten instrument, czy osiągnięto je metodą prób i błędów?

Myślę, że jedno i drugie. Od początku chciałem, żeby był w tym wszystkim mój głos. Inspirowały mnie konkretne partie z numerów Hendrixa i Claptona. Duży wpływ na brzmienie mojej gitary miała też solówka Becka z „Hi Ho Silver Lining”. Do dziś uważam, że ten utwór jest czymś w rodzaju nieosiągalnej doskonałości. Jeff to przecież klasa sama w sobie. Od początku wiedziałem więc, jakiego brzmienia szukam, jeśli chodzi o moją gitarę. Zależało mi na gładkości wokalu z charakterystycznymi akcentami, które nadają charakter śpiewanym słowom. Ta myśl przyświecała mi podczas konstruowania gitary. Z odrobiną szczęścia i dobrym projektem udało mi się stworzyć instrument, który generował dużo sprzężeń.

Jest to o tyle ciekawe, że Fendery i Gibsony z tamtych czasów były projektowane w taki sposób, aby uniknąć tego efektu. Chodziło o to, aby podłączyć gitarę do wzmacniacza i uniknąć na scenie sprzężenia zwrotnego. Kiedy jednak zobaczyłem, co z gitarą robi Pete Townshend, w ogóle przestałem się tym przejmować. Jego gitara eksplodowała własnym życiem! Podobne zabiegi stosował Hendrix. Pamiętam również występ Jeffa Becka w Marquee Club. Odkładał gitarę na ziemię i obracając ją wydobywał z niej różne dziwne dźwięki. Byłem przekonany, że mój instrument też musi mówić własnym głosem, nad którym niełatwo jest zapanować. Myślę, że coś takiego mogłem mieć wówczas w głowie. W końcu udało się osiągnąć ten efekt, ale z całą pewnością nie stało się to z dnia na dzień.

W jaki sposób wybrałeś wzmacniacz, który dopełnił brzmienie twojej gitary?

Grałem na wielu wzmacniaczach i wszystkie wydawały się być w porządku. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego dnia poszedłem na koncert Rory’ego Gallaghera, który również był dla mnie ogromną inspiracją. Po występie trzeba było opuścić lokal, ale schowaliśmy się z kumplami w toalecie. Podeszliśmy do Rory’ego i zapytaliśmy o jego wyjątkowe brzmienie. Gość był przesympatyczny. Wytłumaczył mi, że chodzi przede wszystkim o gitarę, a następnie pokazał do czego ją podpina. To był Vox AC30 i Rangemaster Treble Booster - nic więcej. Następnego dnia pojechałem na Wardour Street i kupiłem dwa wzmacniacze AC30S i Rangemastera. Byłem wówczas studentem, więc poszły na to wszystkie moje oszczędności. Podpiąłem gitarę pod wspomniany zestaw i to było to! Poczułem, że tego mi było trzeba.

Od tego czasu w moim brzmieniu właściwie nic się nie zmieniło. Dźwięk mocno wybrzmiewał, wręcz krzyczał i miał w sobie prawdziwe piękno. Wciąż mogłem usłyszeć pojedyncze niuanse w akordach. Dziś wiem już jak powstało to unikalne brzmienie. Vox AC30 pracuje nieco inaczej niż większość gitarowych wzmacniaczy. Oferuje płynne przejście w kompresję i przester, czyli głos gitary na którym od zawsze mi zależało.

Powtórzę jednak coś, co na pewno nie raz już słyszeliście. Brzmienie gitarzysty drzemie przede wszystkim w palcach. Pamiętam wspólne granie z Hankiem Marvinem. To mój kolejny gitarowy bohater i co ważniejsze, człowiek, który z czasem został moim przyjacielem. Zastanawiałem się, co wyjdzie z połączenia jego stylu i mojego sprzętu. Ku mojemu zaskoczeniu zawsze brzmiał dokładnie jak… Hank Marvin. Wszystko rozchodzi się więc o palce i przekonałem się o tym później jeszcze wiele razy. Duane Eddy robił dokładnie to samo. Nieważne jaką gitarę wybrał, od razu było słychać, że to on na niej gra. Ludzie często mówili mi, że ze mną jest tak samo. Grałem na ich instrumentach, a oni ze zdumieniem stwierdzali „czyli to nie gitara, tylko twoje palce!”.

Gitarzyści mogą dziś kupić gitarę sygnowaną twoim nazwiskiem i skorzystać z emulacji brzmienia Brian May Amplitube. Czy trzeba znać jeszcze jakiś sekret, aby zabrzmieć jak Queen?

Najważniejsze jest wzajemne oddziaływanie gitarzysty z instrumentem. Tak jak mówiłem wcześniej, gitara ma w sobie wyjątkową wyrazistość. Można na niej zagrać na tysiąc różnych sposobów. Jeśli chodzi o uderzanie w struny, ostatnio coraz rzadziej sięgam po „kostkę”. Granie palcami pozwala mi na większą ekspresję, a jeśli chcę wciąż przecież mogę wziąć w palce swoją 6-pensówkę. Jeśli szukasz tajemniczego składnika brzmienia Queen, będzie nim mała niepozorna moneta. To właśnie sześciopensówka pozwalała osiągnąć charakterystyczną artykulację.

Kiedy zacząłeś grać sześciopensówką?

Moneta zastępowała mi kostkę od samego początku. Grałem tym, co akurat wpadło mi w ręce. Na początku wybierałem miękkie kostki. Pamiętam, że robiłem je z wkładów do długopisów. Grałem też specjalnymi opakowaniami od kamieni do zapalniczek, które zabierałem mojemu tacie. Z czasem odkryłem, że w moim przypadku lepiej sprawdzają się sztywne materiały, które nie uginają się na strunach pozwalając poczuć wibrację w palcach. Pewnego dnia wpadła mi w ręce sześciopensówka i okazało się, że tego właśnie szukałem. Moneta pozwala też eksperymentować z kątem nachylenia. W odpowiedniej pozycji można „drapać” nią struny, co daje ciekawy efekt. Jednocześnie równoległe ułożenie pieniążka względem gryfu, wciąż pozwala uzyskać gładki dźwięk. A ponieważ sześciopensówka wykonana jest z miękkiego metalu, nie trzeba martwić się o to, że struny zerwą się od razu… to wymaga odrobiny czasu! (śmiech)

Charakterystyczne dźwięki powstające w wyniku uderzania metalu o metal to z całą pewnością jeden z sekretów twojego brzmienia.

To prawda, ale tak jak mówiłem wcześniej, dziś znacznie częściej gram palcami. Dzięki temu mam większe możliwości, jeśli chodzi o zakres dźwięków jakimi mogę się posługiwać.

Zdjęcie: Gijsbert Hanekroot/Redferns

Czy zdarza ci się nadmiernie analizować swoją technikę gry?

Nie (śmiech). Zdecydowanie nie. Być może zwracałem na to więcej uwagi, gdy byłem młodszy. Za dzieciaka interesowałem się wszystkim, co związane z gitarą, ale najbardziej ciekawiła mnie elektronika i wzmacniacze. Skonstruowałem kilka delayów przerabiając Echoplexy w taki sposób, żeby wywołać większe opóźnienie, które pomoże osiągnąć charakterystyczny kanon. Udało mi się również stworzyć urządzenie, które po naciśnięciu przycisku nagrywało pętlę, do której mogłem później improwizować.

Niedawno zwróciłem uwagę na to, że Ed Sheeran korzysta z czegoś takiego, ale ja nigdy nie zdecydowałem się na wykorzystanie tego ustrojstwa w praktyce. Nie da się jednak ukryć, że lubiłem nowinki technologiczne. Mój tata był inżynierem i to on zachęcał mnie do eksperymentowania z AC30 i Treble Boosterem. Jeśli chodzi o analizowanie mojej techniki grania, zdarza mi się to robić tylko przez chwilę, od razu po koncertach. Zazwyczaj ufam swoim instynktom i dopiero później pojawiają się pewne przemyślenia. Robię coś odruchowo a z czasem przychodzi refleksja o tym, że gdzieś mogłem ująć, a gdzieś dodać, aby osiągnąć lepszy efekt.

Jesteś jednak dość technicznym gitarzystą. Twoje riffy były zawsze bardzo dopracowane i uporządkowane.

Od zawsze zależało mi na tym, żeby śpiewać za pomocą gitary. To dla mnie niezwykle ważne. Jeśli za pomocą instrumentu udaje mi się nawiązać więź z odbiorcą i przekazać mu to, co czuję, to dla mnie najlepszy dowód na to, że osiągnąłem swój cel.

Nie da się ukryć, że wiele z twoich solówek to melodie, które z powodzeniem można zanucić…

Uwielbiam takie melodyjne zagrywki! Jeszcze raz powtórzę, że cała magia polega na wydobyciu wokalu z instrumentu. Kiedy pracowałem razem z Freddiem bardzo często byłem pierwszą osobą, która opiniowała jego partie. Później sytuacja się odwracała i gdy kończyliśmy z wokalem to on komentował moją grę na gitarze. Mogłem długo szukać i po kilkanaście razy nagrywać różne wersje riffów, a on i tak mówił: „zostańmy przy drugiej wersji - to była świetna melodia, a przecież właśnie tego potrzebujemy!”. Byliśmy świadomi tego, że składamy do kupy układanki z odpowiednio dobranych dźwięków, do których nie pasują hałaśliwe popisy. W naszej muzyce od zawsze chodziło o śpiewanie piosenek i dobre melodie. No i oczywiście o adrenalinę!

W repertuarze Queen jest tyle niesamowitych i muzycznie różnorodnych aranżacji. Ich głównym spoiwem od zawsze był wokal Freddiego i twoje riffy.

To prawda. Uczyliśmy się tego od najlepszych. Mieliśmy wielkie szczęście, że dorastaliśmy w czasach, gdy rock’n’roll eksplodował. Wciąż jednak wychowywaliśmy się pod wpływem wielu innych gatunków. Za dzieciaka słuchałem muzyki poważnej, która często leciała wówczas w radiu. To były czasy widowisk „music-hall” i początków nurtu skiffle. Już wtedy zwracałem uwagę na to jak ważna jest w tym wszystkim odpowiednia aranżacja.

Instynktownie czułem, że nagrania The Temperance Seven to coś wyjątkowego, jeśli chodzi o piękno poszczególnych harmonii nakładających się w piosenkach. Gdyby utwór można było przekroić jak kanapkę, poszczególne melodie zwizualizowane w takim przekroju wiłyby się dookoła siebie jak węże. Pokochałem te wspaniałe aranżacje bardzo dawno temu i wciąż zdarza mi się do nich wracać. Do dziś nie wiadomo tak naprawdę kto za nimi stał. Mówi się, że głównym kompozytorem był J. Kronk. Mam jednak podejrzenia, że to zasługa całego zespołu. To byli niezwykle skomplikowani ludzie. Ich muzyka miała na mnie naprawdę duży wpływ.

Czy jest jakiś utwór Queen, który szczególnie podkreśla twoje brzmienie i technikę, niejako definiując twoją pozycję w zespole?

To naprawdę trudne pytanie. Przychodzi mi do głowy dość nieoczywista odpowiedź, czyli „Lily Of The Valley”. Był to jeden z pierwszych utworów, gdzie naprawdę zaangażowałem się w instrumentację. Słychać tam piękną harmonię basu i pianina. Jednocześnie był to bardzo liryczny utwór, dlatego nie było tu mowy o nadmiernej rozbudowie formy. Całość zaaranżowałem tak jakbym pracował z instrumentami smyczkowymi. To było świetne posunięcie.

Eksperymentowałem tutaj z brzmieniem AC30, choć na początku próbowałem z nieco mniejszymi wzmacniaczami. Zależało mi na długim wybrzmiewaniu strun. O ile dobrze pamiętam, z pomocą przyszedł wtedy Decay Amp. To mógł być ten czas, gdy John (Deacon, basista Queen - dop. red.) zbudował go z części znalezionych na śmietniku. Trzeba przyznać, że ten niepozorny złom stał się po latach legendą! Wciąż mam go w swoim instrumentarium i nadal świetnie spełnia swoją rolę. Wracając jednak do „Lily Of The Valley” – jestem naprawdę dumny z tego utworu. To co udało się osiągnąć w kwestii brzmienia idealnie rezonuje z tą piosenką. Partię pianina skomponował Freddie, co zresztą bardzo wyraźnie słychać. Ja tylko zaaranżowałem smyczki (śmiech).

Twoje „smyczkowe” aranżacje charakteryzują się wyjątkowymi harmoniami. Jak to się stało, że zacząłeś komponować w ten sposób?

Najważniejsze to myśleć akordami. Trzeba umieć wyobrazić sobie, co zmienia się w poszczególnych warstwach utworu. Wiele osób gra partię gitary, nagrywa ją, a następnie szuka melodii, która zabrzmi z danym riffem. Niestety w ten sposób nie da się uchwycić kręgosłupa utworu, którym jest przecież struktura akordów. Kiedy gram na gitarze lub po prostu o tym myślę, wyobrażam sobie zmiany poszczególnych akordów i to na nich staram się bazować. Jeśli próbujesz odtworzyć coś, co gra ci w głowie, powinieneś od razu dokonać odpowiedniej harmonizacji i dojść tu, jakie akordy będą do tego pasować. Nie ma w tym nic z analityki!

To się po prostu czuje i cała przyjemność tkwi dla mnie czasem w tych harmoniach tworzonych przez tercje, kwinty czy seksty, a potem kiedy masz przejść do kolejnego akordu trzeba użyć dysonansu. Te małe punkty napięć dają moc całej kompozycji! To kombinacja dysonansu i harmonii lub jak kto woli, po prostu współbrzmienie. Właśnie w tym tkwi cała magia. Posłuchajcie Glenna Millera, The Temperance Seven, Mantovaniego lub aranżacji stworzonych dla Franka Sinatry za które, z tego co pamiętam, odpowiadał Nelson Riddle. Znajdziecie tam wszystko o czym mówiłem. Muzyka, która nie ma nic wspólnego z rockiem oferuje nam bardzo dużo inspiracji i cennej wiedzy. Można tam znaleźć prawdziwe cuda!

Wiele takich smaczków można znaleźć w utworach Queen. Wymaga to jednak pewnej znajomości innych gatunków muzyki…

Muszę przyznać, że wyłapywanie pewnych niuansów i powiązań od zawsze dawało mi ogromną radość. Nie dalej jak wczoraj grałem coś, co nazywam mikro koncertem. Poprzedniej nocy mój przyjaciel zmarł z powodu koronawirusa. Instynktownie postanowiłem zadedykować mu „Stranger On The Shore”, które w oryginale wykonywał Acker Bilk - wspaniały klarnecista, lider zespołu jazzowego. Nie mam pojęcia, dlaczego ten utwór chodził mi po głowie od dłuższego czasu. To wyjątkowo nostalgiczny muzyczny poemat przepełniony tęsknotą. Wracając do niego postanowiłem zagłębić się w ten wyjątkowy aranż, który bazuje przede wszystkim na instrumentach smyczkowych. To wspaniały nośnik dla melodii, której towarzyszą drobne zmiany w tle. Ze względu na ograniczenia sprzętowe nie mogłem wejść w to głębiej, ale nagrałem podkład na gitarze akustycznej, któremu towarzyszyło echo sekwencji akordów i to wystarczyło, żeby zagrać później motyw przewodni. Co zabawne, na pewno było to dalekie od oryginału. Gdybym nagrywał w studiu, na pewno poświęciłbym więcej czasu na zrobienie tego jak należy. Mimo wszystko, wciąż uważam, że wyszło mi to nie najgorzej.

Zdjęcie: Rob Verhorst/Redferns

Pandemia COVID-19 niemal całkowicie sparaliżowała branżę koncertową. Czy koronawirus bardzo pokrzyżował plany Queen?

Nie pamiętam, kiedy ostatnio grałem w domu tak często jak teraz. Gdy jesteśmy w trasie zdarza mi się to jeszcze częściej, ale teraz muszę się oszczędzać i dbać o swoje palce. Sytuacja wymagała odwołania wszystkich europejskich koncertów. Gdyby nie COVID-19 właśnie rozpoczynalibyśmy trasę, na którą sprzedało się 400 tysięcy biletów. To bardzo bolesna sytuacja, ale byliśmy na to przygotowani. Kiedy wirus zaczął się rozprzestrzeniać, właśnie kończyliśmy australijską część naszej trasy i już wtedy miałem przeczucie, że w tym roku możemy nie dotrzeć do Europy.

W tej chwili koncerty zostały przełożone o rok do przodu. Wszyscy trzymamy kciuki za to, żeby 2021 był dla nas bardziej łaskawy. Czuję, że nasz plan może się nie powieść, ale z drugiej strony marzę o powrocie do normalnego kontaktu z ludźmi. Jednocześnie modlę się o to, żeby ludzie wyciągnęli lekcję z tego, co nas spotkało. Człowiek nie może wykorzystywać naszej planety do granic możliwości! Spójrzcie tylko na dziką przyrodę, która zaczęła wracać do życia, gdy tylko ludzie na chwilę przestali w nią ingerować. Mam wrażenie, że pandemia pomogła nam spojrzeć na świat z nieco innej perspektywy.

Na początku stycznia tego roku wziąłem udział w wyzwaniu, które polegało na zmianie diety. Przez miesiąc miałem jeść tylko produkty pochodzenia roślinnego. Czułem się tak dobrze, że stosuję tę dietę do dzisiaj. Nie chcę wyjść na kaznodzieję, ale obserwując to, co dzieje się na świecie, mam wrażenie, że dieta roślinna to przyszłość ludzkości. Zmiana myślenia o naszym pożywieniu może pomóc nie tylko planecie i zwierzętom, ale także naszemu zdrowiu. Ja na pewno nie wrócę już do pokarmów odzwierzęcych. Mam zamiar stosować dietę wegańską aż do śmierci.

Już samo ograniczenie spożycia mięsa może przyczynić się do pozytywnych zmian na świecie. Od zawsze angażowałem się w kampanie społeczne na rzecz zwierząt i wiele razy miałem wyrzuty sumienia z powodu tego, że wciąż zdarza mi się je zjadać. Rezygnacja z mięsa była więc logicznym wyborem, który odciążył mnie od wewnętrznych dyskusji na tle moralnym. W końcu nie muszę o tym myśleć. Jem rośliny i jest mi z tym bardzo dobrze! Tyle jeśli chodzi o moją dietę.

7 CUDÓW ŚWIATA BRIANA MAYA

Nasz ranking technik gitarzysty Queen…

1. WIBRATO PALCAMI

Wibrato Briana jest niezwykle eleganckie i rozpoznawalne – zwróć uwagę, że przy podciąganiu często wibruje poniżej dźwięku, do którego podciąga.

2. WIBRATO MOSTKIEM

Jego dłoń rzadko puszcza wajchę, a wibrato z niej pojawia się na akordach, arpeggiach i w solówkach – spróbuj podczas grania stale kontrolować wajchę jednym lub dwoma palcami.

3. DYNAMIKA ATAKU

Zamiast kostki używa monety 6-pensowej, którą potrafi różnicować atak od agresywnego po niezwykle delikatny, czasem przerzucając się nawet na czysty fingerstyle.

4. DYNAMIKA BARWY

Każda gitara ma gałkę VOLUME. Brian używa jej, by uzyskać zróżnicowaną dynamikę barwy – podczas grania na przesterze, zmienia gałką VOLUME jego nasycenie, uzyskując czasem niemal czyste brzmienie.

5. PODCIĄGANIE

Brian uwielbia ozdabiać nim melodie. Szczególnym rodzajem tej techniki są pre-bendy, czyli podciągnięcie struny do docelowej wysokości jeszcze przed uderzeniem kostką i opuszczenie po nim do pierwotnej wysokości.

6. SPRZĘŻENIA

Opanowanie feedbacku pozwala na stosowanie go jako muzycznego narzędzia. Ustaw gain wysoko i spróbuj znaleźć różne miejsca w pomieszczeniu, w których sprzęgają się określone dźwięki.

7. HARMONIE

To jedna z bardziej charakterystycznych technik Briana. Naucz się akordów z granej harmonii, a potem nagraj je jak melodię (solówkę) – po jednym dźwięku naraz. Dużo pracy, ale tak właśnie robi się to w Queen.

 

Zdjęcie główne: Paul Harmer Photography Ltd