Gdy po dwóch dekadach czarowania gitarą w Quidam, opuścił szeregi zespołu, Maciej Meller nie popadł w twórczy marazm. Wręcz przeciwnie. Zakasał rękawy i wziął się do roboty.
Zresztą tak intensywnie w zawodowym życiu Mellera nie było chyba jeszcze nigdy. Jest w przededniu światowego tournée z Riverside, w wolnym czasie pracuje nad solowym materiałem, a jako trio wraz z Mariuszem Dudą i perkusistą Maćkiem Gołyźniakiem, wydali właśnie koncertowy album „Live”. Tematów na rozmowę z gitarzystą nazbierał się więc cały worek.
Grzegorz Bryk: Pamiętam jak w 2014 roku ogłaszałeś swoje rozstanie z Quidam po dwudziestu latach wspólnego grania. Napisałeś: "trochę się posmucę, zbiorę siły, ogarnę i spróbuję coś zagrać". Gitara rzeczywiście zbierała wtedy kurz?
Maciej Meller: No właśnie nie. Niemal natychmiast zaczęły się moje nieśmiałe rozmowy z Maćkiem Gołyźniakiem, z którym przyjaźnimy się wiele lat. Wspierał mnie w tamtym momencie, ale także czuł, że zbliża się moment, w którym trzeba „skonsumować muzycznie” naszą znajomość i zachęcał mnie do przemyślenia przyszłych wspólnych działań.
Rozmowy przekształciły się w projekt Meller Gołyźniak Duda, od którego zaczął się Twój wielki powrót na sceny, teraz już światowe. Chociaż jak donoszą mniej lub bardziej oficjalne źródła, muzyczny flirt z Maćkiem Gołyźniakiem i Mariuszem Dudą zaczął się jeszcze wcześniej, bo w 2013 roku. Jak to właściwie było, że postanowiliście coś razem nagrać?
Od słowa do słowa zaczęła się wymiana pomysłów: wysyłałem Maćkowi nagrane gitary i tempa, albo on przesyłał mi swoje groovy. Wzajemnie sobie te szkice uzupełnialiśmy. Na pewnym etapie uznaliśmy, że jest bardzo obiecująco – te dwa instrumenty już momentami brzmiały świetnie. Postanowiliśmy do współpracy zaprosić dalsze osoby, a ja natychmiast wskazałem Mariusza Dudę – również mojego przyjaciela i to z bardzo odległych czasów przedriverside’owych – znamy się od około 1993 roku. Mariusz z ochotą, aczkolwiek ostrożnie wyraził swoje zainteresowanie. Po przesłuchaniu wszystkich naszych pomysłów z jednego bądź dwóch utworów, które deklarował na początku, zrobiło się tego trochę więcej. Dodatkowo zaproponował, że zagra na basie. Nie mogło być lepiej. I tak w przerwach między swoimi priorytetowymi obowiązkami popychaliśmy powoli to nasze granie do przodu. Koncepcja w międzyczasie ewoluowała z EP-ki do pełnego 40-minutowego albumu.
foto: Oskar Szramka
Czy "Breaking Habits" to jedna z tych romantycznych historii, w których trzech facetów wchodzi do studia i po dwóch dniach wychodzi z gotowym materiałem?
Z Romantyzmu to było głównie cierpienie (śmiech) związane z niespełnieniem, a raczej brakiem czasu na sprawniejsze dokończenie tej płyty. To nie jest tak, że weszliśmy sobie do studia, pstryknęliśmy w palce i już – mamy płytę. Potrzeba było tak naprawdę lat ciężkiej indywidualnej pracy każdego z nas, tego całego bagażu własnych doświadczeń (między innymi w swoich zespołach), żeby w taki a nie inny sposób teraz to zrealizować, nagrać. Ale i tak nie da się tego sprowadzić do trzech dni w studio, bo najpierw wysyłaliśmy sobie pomysły mailem, potem spotkaliśmy się na dwie długie próby w Warszawie i wtedy zapadła decyzja o nagrywaniu. Niecałe dwa miesiące później siedzieliśmy już w studio RecPublica w Lubrzy.
Wasz studyjny krążek to bardzo improwizowany materiał, właściwie większość numerów zdaje się wreszcie przechodzić w improwizowane fragmenty?
Nie mogło być inaczej, mając do dyspozycji tak niewiele czasu. I tak wiele jednocześnie, bo jednym z założeń naszej przygody była spora doza spontaniczności i wolności. Na próbach w Warszawie ustalaliśmy sobie tylko jakiś motyw, szkielet, który dopiero w studio planowaliśmy ograć, polegając głównie na własnej intuicji i fajnej energii, która między naszą trójką i Michałem Wasylem (realizatorem tej sesji) zaistniała. Niektóre fragmenty (jak np. drugą część „Floating Over”) zagraliśmy po raz pierwszy w studio, niejako przypadkiem, patrząc się na siebie po wybrzmieniu ostatnich akordów części „piosenkowej”. Tytuł i tekst powstał później, ale kto wie czy to właśnie ta część nie zainspirowała trochę Mariusza?
Jak wyglądało takie nagrywanie na setkę? To zupełnie inny styl pracy w studiu niż preferowany przez Ciebie. Żadnej cyfry, wszystko analogowo?
Techniczną stroną zajął się Michał Wasyl, polegając na niektórych wskazówkach Maćka Gołyźniaka (jak np. dobór i ustawienie mikrofonów). Nigdy nikt z nas nie zdecydowałby się na taką pracę, gdyby nie te dwa dni wspólnych prób, gdzie sprawdziliśmy siebie i uwierzyliśmy, że to się może udać w takiej formie. Nie jestem natomiast w stanie powiedzieć Ci ile tam jest „cyfry”, a ile „analoga”. Najważniejsza była muzyka, chcieliśmy ciekawie i fajnie zagrać. Uznaliśmy przy tym, że tzw. „analogowe brzmienie” będzie najlepiej pasować do tych dźwięków. Gdyby udało się je uzyskać tylko w domenie cyfrowej nie przeszkadzało by mi to.
Jak Ci się podobała idea grania na setkę? Interakcja pomiędzy muzykami musiała być zupełnie inna niż chociażby w Quidam?
Trochę się obawiałem jak sobie poradzę, w Quidam moja gitara zawsze brzmiała w towarzystwie instrumentów klawiszowych, a tu zrobiło się „łyso” (śmiech). Sekcja rytmiczna zagrała jednak dość gęsto: Maciek groove'owo, a Mariusz wręcz gitarowo. To dało fajną bazę dla moich „kolorów” i przestrzeni – bo w tym czuję się najlepiej, a nie w wirtuozerskich popisach (co często jest domeną tego typu składów i projektów). Choć tym razem postanowiłem te „kolory” trochę „pobrudzić”. To nam zadziałało. Sposób nagrań chyba zawsze powinien być dostosowany do celu, jaki chce się osiągnąć i możliwości muzyków, którzy biorą udział w sesji - a ich komfort pozwoli ten cel uzyskać. Na „setkę” czy po kolei na ślady – wszystko zależy od sytuacji artystycznej. W Quidam czy Riverside lepiej działa ten drugi sposób. W trio lepiej zadziałała sesja live. Chodziło też o rzucenie sobie wyzwania, sprawdzenie się i zrobienie czegoś, czego się do tej pory nie robiło. Stąd tytuł płyty.
foto: Radek Zawadzki
Mimo że muzyka była gotowa już w 2015 roku, to wasze dźwięki w postaci płytowej pojawiły się na sklepowych półkach dopiero pod koniec roku 2016. Co się działo z tym materiałem przez ten czas?
Sesja w RecPublica Studios trwała trzy dni i nagraliśmy instrumenty, ale potem Mariusz w Studio Serakos dogrywał wokale – jak tylko napisał jakieś teksty. Sukcesywnie też materiał miksowaliśmy u Roberta Szydło we Wrocławiu. Materiał więc spokojnie sobie czekał na nas, bo niczego nie robiliśmy na przysłowiowe „hurra!”. Właściwe miksy zaczynaliśmy kiedy Mariusz miał coś nagrane i większość tej pracy staraliśmy się wykonywać wspólnie. Oczywiście było to możliwe dzięki przygotowanej wcześniej sesji, a tą pracę świetnie wykonał Robert Szydło, dzięki czemu samo miksowanie było szybkie i sprawne. Zresztą nie było tam wiele do grzebania.
Kiedy po raz pierwszy wrzuciłem płytę do czytnika i zagrał "Birds of Prey", pomyślałem sobie, że Meller po tych wszystkich latach grania art-rocka, musiał cholernie tęsknić za pieprznym, surowym rock'n'rollem. Przecież w "Feet on the Desk" gra riff rodem z Black Sabbath. Maciek jak Bonham szaleje za perkusją, a Ty krzeszesz z gitar iskry jak bez mała Hendrix albo White. Rzeczywiście w Twoim sercu płynie krew hard rockowca?
Nigdy nie musiałem grać niczego wbrew sobie, więc nie chodziło tu o jakąś tęsknotę za rockowym szaleństwem, którego ktoś wcześniej mnie pozbawiał. Nie nazwałbym też tego co jest na płycie „pieprznym czy surowym rock’n’rollem”, ale to moja opinia. Zawsze starałem się dopasować swoje partie gitarowe do utworu, żeby instrumentem najpełniej wyrazić klimat i intencje autora. Tak było i tym razem. Ustaliliśmy granie w trio, możliwie bez dogrywek, na „100%”, raczej brudno i surowo. To bardzo konkretne wskazówki i swoją grą, barwą instrumentu, doborem efektów starałem się te założenia zrealizować, dopasowując się do kolegów i nie zapominając o tym co jednak wciąż najważniejsze – o emocjach, czy jak kto woli energii. Chociaż... Być może tu i ówdzie można dostrzec syndrom „zerwania się z łańcucha” (śmiech).
Sporo na krążku psychodelii rodem z lat 70. Zastanawia mnie, jak wydobyliście z siebie taką muzykę, skoro nigdy wcześniej nic podobnego nie graliście. Puszczaliście sobie w przerwie Cream z myślą, że tak powinniście brzmieć?
Jedyne co sobie puszczaliśmy w przerwach to stand up’y Kacpra Rucińskiego – to rzeczywiście nakręcało (śmiech). Nie wiem jak koledzy, ale ja w ogóle nie puszczałem sobie nic z myślą „o kurcze, tak powinniśmy zabrzmieć”. Słuchałem tego, co się zadziało między nami. Jeśli mnie jarało - nie kombinowałem. A że dużo mnie jarało, nie czułem potrzeby „pożyczania” od innych. Oczywiście muza z lat 60 czy 70 siedzi w nas, to oczywiste, ale to już takie nasze „stałe wyposażenie”, coś jak „kręgosłup muzyczny”.
foto: Oskar Szramka
Wszyscy trzej w Meller Gołyźniak Duda zakosztowaliście dźwięków, z którymi chyba nie do końca jesteście kojarzeni. To nie jest płyta, którą można scharakteryzować poprzez nazwiska ludzi, którzy na niej grają. Powiedzieliście sobie, że programowo zagracie coś zupełnie dla was nieprogramowego?
Tak właśnie sobie powiedzieliśmy. Ale – patrz ostatnie zdanie z poprzedniego pytania. Uważam też, że tę płytę jednak można scharakteryzować poprzez nasze nazwiska. Każdy kto choć trochę zna postawę artystyczną Mariusza, Maćka czy moją, śledził nasze poczynania, ten wie, że można się po nas spodziewać prawie wszystkiego – a na pewno poszukiwań, eksperymentów czy prób nieustannego redefiniowania swojej sztuki. Rzeczywiście, choć takie granie w nas „siedzi”, nigdy wcześniej nie brzmieliśmy w ten sposób i nie do końca jesteśmy z tym kojarzeni. Od teraz już trochę będziemy.
No właśnie, brzmisz inaczej. Twój PRS Custom 24 poszedł w odstawkę?
Ja to widzę tak: instrument to tylko narzędzie, które ma pomóc w przełożeniu na język dźwięków jakiejś idei, pomysłu na granie. Nie wystarczy kupić gratów „z epoki”, żeby fajnie zaimprowizować. Gitara czy wzmacniacz, to koniec procesu powstawania brzmienia, nie początek. Sound, klimat czy konkretne dźwięki siedzą w głowie, czy w sercu jak ktoś woli. My najpierw mieliśmy utwory, a dopiero potem uznaliśmy, że nagranie tego w taki a nie inny sposób najlepiej odda to, na czym nam zależało – na energii, spontaniczności, wolności i radości ze wspólnego muzykowania. Odpowiadając na Twoje pytanie: większość gitar zagrałem na moim PRS-ie. W ogóle do tej sesji nie zmieniałem swojego stałego sprzętu, ale starałem się inaczej go ustawić. Był więc jeden wzmacniacz Budda SD18 z kolumną 2x12 (wtedy mój główny wzmacniacz) i ten sam set efektów co zawsze. Najważniejsze, że wszystkim sterował system Mark L Custom, dzięki czemu mogłem sobie wcześniej z grubsza zaprogramować setupy do poszczególnych utworów. Absolutnie genialny sprzęt, być może do końca życia, bo pozwala „przeszczepić” właściwie każdy element (kostkę, wzmacniacz, efekt), ale „mózg” czyli sterowanie pozostaje cały czas stałym i bardzo komfortowym elementem. Incydentalnie użyłem starego Fendera Mustanga, Gibsonów SG i ES-335 oraz akustycznego Furcha.
Jako że brzmienie jest mocno surowe, to i efektów jakby mniej niż za czasów Quidam?
Czy zdziwię Cię jeśli powiem, że użyłem dokładnie tego samego zestawu co za czasów Quidam (śmiech)? Starałem się nie szukać na siłę klasycznych barw, tylko je zwyczajnie „psuć”. Trochę dopinałem efekty typu synth, trochę octave fuzza Fulltone czy fuzza Elevation Mark L. Całkiem sporo rzeczy zagrałem przy użyciu e-bow. Pozostaje oczywiście kwestia mikrofonów (w tym przypadku były to: wstęga Royera R-121 i Electrovoice RE20) i tego co znajdowało się po drugiej stronie kabla mikrofonowego. A znajdował się tam fajny stół SSL-a i przede wszystkim Michał Wasyl, który pięknie nas nagrał.
foto: Oskar Szramka
Z Dudą pracowałeś już wcześniej choćby przy Lunatic Soul, ale czy to Meller Gołyźniak Duda przesądził o tym, że spakowałeś manatki i wsiadłeś na pokład okrętu Riverside? To musiało totalnie wywrócić Ci życie do góry nogami.
Przy pierwszym Lunaticu nie spotkaliśmy się nawet w studio, więc trudno tu mówić o współpracy. Mariusz poprosił o solo, które nagrałem w domu i wysłałem. Co przesądziło, że to mnie zaproponowano udział w koncertach Riverside – o to pewnie należałoby spytać chłopaków. Trio o niczym nie przesądziło, ani z mojej ani z Mariusza strony, ale na pewno pozwoliło nam lepiej się poznać, więcej czasu spędzić ze sobą, pogadać i popracować razem. Być może te wrażenia były brane pod uwagę, ale sądzę, że także pewien rodzaj wrażliwości muzycznej, doświadczenie i usposobienie – to wszystko prawdopodobnie pasowało do Riverside. Sytuacja wymagała jednak pewnej delikatności, ostrożności – co zrozumiałe. Najpierw zaproszono mnie do udziału w specjalnym koncercie, pierwszym po powrocie. Próby, które wtedy odbyliśmy dały obraz, jak mogłoby to wyglądać w takiej konfiguracji personalnej. W międzyczasie padła propozycja dołączenia na stałe do koncertowego składu. Wtedy po namyśle i rozmowie z rodziną zdecydowałem się podjąć tego zadania. I tak, wywróciło to moje życie do góry nogami (śmiech). Czas pokaże co dalej. Póki co mamy przed sobą bardzo pracowity 2019 rok, dwie a może nawet trzy duże trasy (na pewno jedna w Europie, druga w USA i Kanadzie) i całkiem sporo festiwali latem.
Jak rozpracowywałeś materiał Riverside?
Słuchając nagrań i wspierając się licznymi sugestiami i podpowiedziami Mariusza, Michała i Piotrka. Zależało mi (i nam) na właściwym wpasowaniu mojego grania w muzykę Riverside, która przecież powstawała w ciągu ostatnich piętnastu lat bez mojego udziału. Nie było to łatwe zadanie.
Pewnie niektórzy wiedzą, że zarówno Ty jak i Piotr Grudziński graliście na sprzęcie od Mark L Custom Marka Laskowskiego i gitarach PRS Custom 24. Jednak wasze brzmienia znacznie się od siebie różnią. Czy to najlepsze potwierdzenie starej prawdy, że to ludzie grają a nie sprzęt?
Trochę tak. Sprzęt jest bardzo ważny, ale jak mówiłem wcześniej – brzmienie jest w głowie. Ten sam set każdy pewnie „ukręci” inaczej - po swojemu i pod siebie. Przede wszystkim zaś ja mam inną artykulację. Piotrek miał korzenie zdecydowanie metalowe, moje granie wywodzi się ze szkoły rocka i bluesa. Te metalowe elementy to dla mnie największe wyzwanie w Riverside, a zarazem coś, dzięki czemu mogę się rozwijać jako muzyk.
Sesja do albumu "Wasteland". Foto: Radek Zawadzki
Kiedy wchodziłeś do tak wielkiego zespołu jakim jest obecnie Riverside, musiałeś liczyć się z tym, że będzie się od Ciebie wymagało pewnych kompromisów. Między innymi, że gdzieś będziesz musiał zabrzmieć jak Grudziński. Graliście na tym samym sprzęcie, ale jak wyglądała praca nad zaprogramowaniem brzmienia takiego jak w partiach Grudzińskiego? I sprawa druga, jak wiele Mellera udało Ci się przetransportować do Riverside?
Nie da się zabrzmieć jak Grudziński. Nie jestem nim, nie będę i nie chcę być. Jestem kimś innym, mam swoją wrażliwość i nie potrafię tylko bezmyślnie kopiować. Nie jestem też sidemanem, tylko artystą z własnym stylem, historią i bogatą dyskografią. Dopiero postawienie w ten sposób sprawy na samym początku pozwala zrobić kolejne kroki. Muzyka Riverside jest w jakiś sposób skończona, zaaranżowana na ogromnej ilości prób, ograna na płytach i wielu, wielu koncertach. Wpadanie w ten ułożony świat na zasadzie „zagram po swojemu, bo to ja, Maciek Meller” byłoby zwyczajną głupotą i brakiem szacunku. Na szczęście w mojej i Grudnia grze jest też wiele podobieństw… Chciałem możliwie wiernie odtworzyć jego partie, pełne zresztą świetnych melodii – co i mnie jest szczególnie bliskie. Tam gdzie było miejsce na swobodę wykonawczą czy improwizację dostałem oczywiście wolną rękę. Brzmienie i użycie właściwych efektów było kwestią prób i wskazówek od kolegów. Ale to moje ręce trzymają instrument, w tym wszystkim pozostała moja artykulacja i wrażliwość, a to z mojego punktu widzenia kluczowe sprawy. To coś jak stempel z moim nazwiskiem. Gram więc znane wszystkim fanom dźwięki, ale słychać w tym także mnie. Bardzo cenię twórczość Riverside i lubię grać partie Grudnia, czy Mariusza (który także wiele partii gitarowych wymyślał – i to nie tyko na ostatniej płycie), ale muszę to robić jakoś po swojemu – inaczej nie uczestniczyłbym w tej przygodzie.
Sprzęt na trasę z Riverside przygotował dla Ciebie właśnie Mark L Custom. Mógłbyś opisać z czego się składał?
Marek bardzo mi pomógł w całym procesie poszukiwania właściwego brzmienia. Zaprojektował dla mnie nowy system stereo, tzw. wet-dry-wet, składający się z całej gamy znakomitych urządzeń MLC: wzmacniacza Subzero 60 (opartym o lampy 6L6) i backupu Subzero 100 (na lampach EL34), kolumn 4x12 i 2x12 (z głośnikami WGS), sterownika, zasilacza, miksera liniowego i paru innych rzeczy. Do tego oczywiście dochodzą rozmaite efekty: MLC (Vanilla Sky, Brown Sugar i Animal), Eventide (H9, Timefactor i Modfactor), Fulltone (OCD, Ultimate Octave i Supa Trem), MXR Phase 90, Carl Martin Compressor/ Limiter, T-rex Replica, wah Budda i L'R.Baggs Para Acoustic D.I., który „napędza” tor piezo. Sercem tego wszystkiego jest sterownik MLC, dzięki któremu mogę zaprogramować bardzo dokładnie w jakim momencie poszczególne elementy mają się uaktywniać. Przy tak skomplikowanych fakturach aranżacyjnych i brzmieniowych, jakie często występowały w Quidam, ale i teraz także w muzyce Riverside, to rzecz absolutnie bezcenna! To totalnie bezkompromisowy sprzęt, który pozwala oddać większość tych niuansów.
foto: Oskar Szramka
Na ostatnim studyjnym wydawnictwie Riverside „Wasteland” aż roi się od Twoich solówek. Wyraźnie słychać ten Twój, bardzo emocjonalny, pełen podciągnięć, nieco gilmourowy styl. Przy ich komponowaniu miałeś wolną rękę?
Zagrałem w czterech utworach partie solowe. Wszystkie pozostałe gitary nagrał Mariusz – i poradził sobie świetnie moim zdaniem. Generalnie miałem wolną rękę i proponowałem jakieś dźwięki, dostawałem ewentualnie delikatne wskazówki. Proponowałem też brzmienia czy efekty (np. octave fuzz, którego nigdy w muzyce Riverside nie było). Jak zwykle próbowałem dopasować moje granie i barwę do utworów. W „Guardian Angel” odtworzyłem gitary, które zagrałem podczas pierwszego wykonania tej piosenki na próbie przed koncertem w Kopenhadze (chyba). Mariusz zaczął grać te akordy i śpiewać, a my z Michałem dołączyliśmy. Przypadkiem nagrał to na dyktafonie (śmiech). Główny temat „River Down Below” oparłem na motywie, który był w podkładzie instrumentalnym. Solo w „Acid Rain” i „The Struggle for Survival” to improwizacje.
Jesteś doświadczonym muzykiem z wyrobionym stylem, ale gdybyś miał spojrzeć trochę z boku, to kto najmocniej wpłynął na Twój styl gry?
David Gilmour. I chyba w ogóle całe Pink Floyd. Czterech w sumie średnio grających na instrumentach gości, często z pomysłem na ważny przekaz, którzy dzięki ogromnej wyobraźni i wrażliwości nagrali tyle ciekawych pyt. Granie bardziej sercem, głową, umysłem niż palcami – to bliska mi postawa.
Jesteśmy świeżo po premierze koncertowego wydawnictwa Meller Gołyźniak Duda, zatytułowanej po prostu „Live”. To jak do tej pory jedyny wasz wspólny występ na scenie…
Koncert odbył się podczas Ino Rock Festival w Inowrocławiu, którego jestem jednym z pomysłodawców i od jedenastu lat nieformalnym współorganizatorem. To była propozycja głównego organizatora, Piotrka Kosińskiego, naszego wydawcy zresztą. Termin pasował, zagraliśmy kilka prób tydzień czy dwa przed festiwalem i to cała historia przygotowań (śmiech). Publiczność przyjęła nas ciepło, a my staraliśmy odwdzięczyć się grając ciekawy koncert. Od początku chcieliśmy rejestrować występ, ale dopiero po około roku zajrzeliśmy do śladów. Gdy okazało się, że jest tam sporo fajnych rzeczy zabraliśmy się za miksowanie i wydanie tego w postaci pamiątkowej płyty CD. Podstawą podobnie jak na płycie studyjnej są piosenki, ale już we fragmentach instrumentalnych troszkę poszaleliśmy. I to te fragmenty moim zdaniem stanowią w znacznej części o atrakcyjności tego wydawnictwa. Mimo zaledwie kilku prób słychać, że na scenie czujemy się ze sobą znakomicie...
Meller Gołyźniak Duda. Foto: Radek Zawadzki
Z Mariuszem Dudą wyruszacie zaraz w świat pod banderą Riverside, a Maciek Gołyźniak przygotowuje płytę z Lion Shepherd i pewnie też będzie ostro koncertował. Istnieje jakakolwiek przyszłość dla Waszego tria?
Nie mam pojęcia i nikt tego dziś nie wie. Póki co 2019 rok raczej nie zapowiada aktywności w trio. Chciałbym go wykorzystać na pracę nad swoim materiałem, na tym będę się skupiał w chwilach wolnych od koncertowania. Mam trochę muzyki, za którą chciałbym sam wziąć odpowiedzialność i podpisać własnym nazwiskiem.
Zupełnie na koniec. Wyobraź sobie, że masz okazję pojammować z kimkolwiek Ci się wymarzy. Kto by to był i dlaczego?
Najchętniej posiedziałbym teraz sam lub z wokalistą i popracował nad swoimi pomysłami. Całe życie gram z kimś, współpracując ciągle czegoś się uczę i pewnie jeszcze wiele inspirujących spotkań przede mną – taką mam nadzieję. Ale czuję, że nadchodzi czas, aby zamiast tylko rozglądać się dookoła, bardziej zajrzeć w głąb siebie. Tego teraz najbardziej mi brakuje.
SPRZĘTOLOGIA
• gitary: PRS custom 24 piezo, PRS custom 22, Tokai Silver Star.• wzmacniacze: MLC Subzero 100 (EL34), MLC Subzero 60 (6L6s), MLC 4x12 Subzero CAB, 2 x MLC 2x12 Subzero.
• efekty: MLC Vanilla Sky x2, MLC Brown Sugar, MLC Elevation Fuzz, MLC Animal Tube Drive, Fulltone OCD, Fulltone Ultimate Octave, Fulltone Supa Trem, Eventide H9, Eventide Time Factor, Eventide Mod Factor, Carl Martin Compressor Limiter, LINE 6 M5, MXR Phase 90, T-REX Replica, ISP Decimator, L.R. Baggs Para Acoustic D.I., Budda Wah, Digitech Drop, Digitech Mosaic.
• akcesoria: MLC LS 10/6 audio loop, MLC dual stereo line mixer, MLC power conditioner & fx power supply, MLC FX-25 mkII midi control system, Marix GT 800FX power amplifier, e-Bow, Jim Dunlop slide, Ernie Ball volume pedal, BOSS TU-12H tuner, Lime Ears in-ear monitor.
Rozmawiał: Grzegorz Bryk
Zdjęcia: Radek Zawadzki, Oskar Szramka