Wywiady
Black Country Communion

Któż mógł się spodziewać, że supergrupa Black Country Communion pojawi się jeszcze kiedykolwiek na scenie. Joe Bonamassa i Glenn Hughes opowiadają nam o kulisach jednego z najmniej oczekiwanych powrotów płytowych ubiegłego roku!

2018-04-30

Wzajemny szacunek i chemia łącząca Joe Bonamassę i Glenna Hughesa sprawiły, że losy muzyków ponownie splotły się pod szyldem Black Country Communion. Jedna z największych, rockowych supergrup wróciła w 2016 roku aby nagrać czwarty album w swoim dorobku. Jeśli nie wierzycie, że zespół, którego skład uzupełniają Jason Bonham i Derek Sherinian to jeden z najbardziej udanych projektów w historii kapel tworzonych przez gwiazdy, przesłuchajcie poprzednie płyty grupy. Mimo że Glenn miał okazję grać z wieloma legendarnymi gitarzystami, Joe to wciąż jego numer jeden. A o tym jak bardzo dumny jest z ich najnowszego dzieła, mogliśmy przekonać się jeszcze przed odsłuchem płyty, kiedy podekscytowany opowiadał o najlepszych „momentach” albumu.

„Tylko posłuchajcie tego co dzieje się w solówce ‘The Cove’ albo pod koniec ‘Wanderlust’, czy w numerze ‘When The Morning Comes’” – chwali Glenn – „Kiedy siedzisz obok Joe, grającego właśnie na gitarze te wspaniałe rzeczy, wiesz że dana chwila należy tylko do niego. On nawet nie myśli o tym jaki dźwięk zagra za chwilę, po prostu robi swoje. Znam wielu gitarzystów, którzy za dużo kombinują. A pamiętaj, że grałem już chyba z każdym. Joe jest najlepszy!” Takie pochwały to na pewno nie kurtuazja. Byliśmy jednak ciekawi, jak tak wielkie, muzyczne osobowości odnajdują się pod wspólnym szyldem Black Country Communion, a także czego możemy się od nich nauczyć. Na szczęście, Joe i Glenn nie mieli oporów, żeby opowiedzieć o swojej muzycznej współpracy…

BASSMAN NIE DAŁ RADY

Joe: W większości utworów grałem na moim Les Paulu Skinnerburst z 59 roku. To pierwsza płyta, na której obniżyliśmy strój o pół tonu w dół. Większość moich gitar przystosowana jest do standardowego stroju, ale tak mała zmiana napięcia strun nie okazała się przeszkodą. Są jednak instrumenty, które choćby nie wiem co, nie odnajdą się w 430 Hz. Szczególnie 12-strunowe Fendery i kilka innych gitar, które posiadam. Nie chciałem marnować czasu na walkę z ustawieniami gitary i na całe szczęście, Skinnerburst okazał się być dla mnie łaskawy. Po prostu założyłem nowe struny i go przestroiłem. Jedyne co musiałem dodatkowo zrobić, to delikatnie poluzować pręt regulacyjny, aby struny nieco bardziej się napięły. Dzięki temu, mogłem mocno akcentować akordy bez obaw, że dźwięk będzie drżał w stylu funky. Na nagraniach wykorzystałem też Rickenbackera i mandolinę. Elektryczne instrumenty nagrywałem przez moje wzmacniacze Fendera. Już pierwszego dnia mocno sfatygowałem mojego Bassmana w którym padły oba transformatory. Odpaliłem więc cztery 80-wattowe Twiny i głowę pogłosową Fendera, a także parę kostek. Miałem tam m.in. wah-wah, Echoplex, Fuzz Face, jakiś chorus… To chyba tyle jeśli chodzi o sprzęt.

KONIEC Z LENISTWEM!

Joe: Chyba mam już powoli dosyć kolejnych efektów. Nie mogę nadążyć za całym tym szaleństwem kostek, które pozwalają ci osiągnąć dowolne brzmienie, ale nie słychać w nich samego ciebie. Nie potrafię tego pojąć. Nie chcesz brzmienia gitary więc kupujesz pudełko, które brzmi jak jakiś komputerowy algorytm, a potem spędzasz całą noc gapiąc się na swoje buty! Wiem, że zbiorę cięgi za to co za chwilę powiem, ale nie uważacie, że to pieprzone lenistwo?! To obraza dla ludzi, którzy spędzili 35 lat na graniu i rozwijaniu tego instrumentu. A trzeba dodać, że wciąż pracujemy nad naszym warsztatem! Są goście, którzy ledwo łapią akordy, a nazywają siebie dźwiękowymi malarzami. To jakaś wielka, jebana bzdura. W ich graniu jest tyle fałszu i maskowania niedociągnięć elektroniką… Bądźmy poważni. Co jest pod kolejnymi warstwami efektów?! Spróbuj to zagrać na akustyku. Ciekawe co z tego wyjdzie!

 

POWRÓT DO ZDROWIA

Glenn: Myślę, że obecnie gram na basie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. To efekt tego, że przeszedłem przez fazę wielkiego strachu. Jestem niepijącym alkoholikiem. Strach jest tym co zawsze napędzało takich jak ja. To co innego niż w przypadku walki z uzależnieniem od narkotyków. Ja i moi przyjaciele muzycy, którzy są już po odwykach, mamy w głowie ten głos, który wciąż powtarza, że jesteśmy do kitu, że jesteśmy niewystarczająco dobrzy. On cały czas ciągnie na dno a my musimy szukać w sobie siły, żeby kazać mu wypierdalać. Nie jesteśmy w stanie funkcjonować jeśli nie uda nam się rozprawić z tym głosem. Czułem ogromny wewnętrzny ból kiedy musiałem się z tym zmagać. Teraz, nie słucham już głosów w mojej głowie. Ludzie nie mówią o tym głośno ale wydaje mi się, że wszystkie te nieprzyjemne doświadczenia sprawiły, że stałem się lepszym człowiekiem. To w jakichś sposób śpiewam i komponuję jest wynikiem tego, że przeżyłem życie jakiś dziesięciu osób, które umierały i wracały ponownie. Uzależnienie wcale nie było moją inspiracją podczas tworzenia piosenek. Piękno i radość życia odnalazłem w trakcie procesu wracania do zdrowia.

REAKCJA ŁAŃCUCHOWA

Joe: Moja praca polega na reagowaniu. Właśnie dlatego w przypadku większości solówek, może oprócz tych kilku granych na otwartym stroju, idę na żywioł w zależności od tego co akurat gra zespół. Lubię reagować na to co grają Jason i Glenn. Hughes to wspaniały basista. Jeśli tylko rzucę mu coś podchodzącego pod solo, mogę być pewny, że za chwilę zagra riff, na który będę mógł odpowiedzieć. Takich rzeczy nie da się robić w kontrolowanych warunkach. Takie interakcje w zespole to już oldschool. Przykładowo: w ‘Last Song For My Resting Place’ w trakcie solówki jest takie charakterystyczne zejście. W mojej głowie brzmi to jak vintage’owa zagrywka w stylu Black Sabbath albo Deep Purple. Wciąż coś mi tam nie grało, więc zapytałem Glenna co możemy z tym zrobić. A on w mgnieniu oka podsunął gotowe rozwiązanie. Tak po prostu! Gość ma to zakodowane głęboko w swoim DNA!

 

CZAS POWROTÓW

Joe: Pomysł na powrót do wspólnego grania przyszedł mi do głowy na początku 2016 roku. Pamiętam, że miałem straszny jetlag i byłem wówczas w Dusseldorfie. Wysłałem do Glenna gratulacje związane z przyjęciem go do Rock And Roll Hall Of Fame. Przy okazji postanowiłem odświeżyć sobie naszą wspólną twórczość. Słuchając tych kawałków stwierdziłem, że kiedy nie zachowujemy się jak idioci, potrafimy tworzyć naprawdę świetną muzykę. Postanowiłem wysłać do wszystkich e-maile. Zwróciłem w nich uwagę na to, że ludzie całe życie szukają dla siebie idealnego zespołu podczas gdy my mamy go od 2010 roku, ale traktujemy go jako „coś zapasowego”. Wyraziłem chęć stworzenia czegoś nowego choć nie byłem nawet pewny, czy adresy na które wysłałem wiadomość są wciąż aktualne. Wszyscy odpisali w ciągu godziny! Zgodnie stwierdziliśmy, że powrót nie ma sensu dopóki nie napiszemy nowych, dobrych piosenek. Dopiero w styczniu 2017 roku byliśmy gotowi, żeby nagrać zebrany materiał.

Glenn: To będzie głębokie i nalegam, żebyście to wydrukowali. Są ludzie, których Bóg osobiście przysłał na ten świat. Spośród nich osobiście poznałem Prince’a, Steviego Wondera i… Joe Bonamassę. Oni są tu z jakiegoś powodu. Są hojni, życzliwi i utalentowani. Ich obecność na Ziemi ma swój cel. Joe jest w łączności z innym światem. Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi. Zanim odeszła moja matka, wszystko było naprawdę szalone. Później, to on pomógł mi trafić na właściwe tory. Chcemy nagrać razem piątą płytę. Świat musi się dowiedzieć!

PROCES TWORZENIA

Glenn: Teksty i melodie wokali powstają równolegle z tym jak rozwijamy nowe utwory. Pracujemy dość szybko. Mamy do siebie ogromne zaufanie i dużo miłości. Mówiąc delikatnie: jeśli czegoś nie jesteśmy pewni, po prostu szukamy innych rozwiązań. A gdy coś jest naprawdę dobre, z przekonaniem bronimy tych pomysłów. Oczywiście czasami ścieramy się ze sobą ale wydaje mi się, że to również ważny element procesu tworzenia. Joe wywodzi się z bluesa a ja z r’n’b. Jego ojczyzna to Chicago i Delta. W moim przypadku, postawiłbym na Detroit i Memphis. A i tak utwory takie jak choćby „The Cove” potrafią być wyjątkowo angielskie. Oczywiście mam na myśli Anglię z 1971 roku. Mimo że to moje czasy a Jason miał wówczas zaledwie 5 lat, on świetnie odnajduje się w tej stylistyce bo ojciec przekazał mu to w DNA.

 

TAJEMNE KOMBINACJE AKORDÓW

Glenn: Jest pewien sposób prowadzenia harmonii, który wprawne ucho szybko wychwyci w moich kompozycjach. To mój znak rozpoznawczy. Zmieniam przeróżne akordy ale wyjątkowo często przechodzę z E do Cmaj7 albo z B do Gmaj7. Kiedy korzystam z maj7, staram się grać „głębiej” i „ciemniej”. Uwielbiam pisać rockowe kawałki na bazie tych akordów połączonych z agresywnymi kombinacjami dźwięków w mol9. Jeśli grasz akordy nonowe zbyt lekko, ten patent nie zadziała. Co ciekawe, Kevin (Shirley, producent muzyczny dop. red.) nie znosi tych akordów. Na szczęście, już kilka razy udało mi się go przechytrzyć. Nigdy mnie nie powstrzyma! (śmiech)

MAPA GITARY

Joe: Kiedy patrzę na gryf widzę tylko te dźwięki, które pasują do danej tonacji w której gram. Przykładowo, kiedy mam utwór w F, wiem dokładnie, które dźwięki na każdym progu będą pasować. W ten sposób unikam pułapek. Bardzo dużo czasu poświęciłem na trening poprawności. Myślę, że cała teoria, która stoi za moim stylem grania sprowadza się właśnie do tego. Trafiasz na siódmy próg i możesz uciekać do góry albo w dół. Jeśli gram solówkę, zawsze staram się najpierw znaleźć jakiś motyw. Zwykle wywodzi się on od bluesa. Problem polega na tym, że ten gatunek to dla mnie studnia bez dna. A biorąc pod uwagę, że moje myśli bardzo szybko szukają nowego punktu zaczepienia, już po chwili mogę przejść do czegoś w rodzaju indyjskiej skali Swami. Lubię wychodzić poza schematy. Czasami konfrontuję ze sobą skale molowe i durowe, co może zabrzmieć naprawdę dobrze, o ile odpowiednio się w to zaangażujesz i będziesz przestrzegać odpowiednich zasad. Szczerze mówiąc, raczej nie gram skal. Wybieram ich fragmenty a później przechodzę do czegoś zupełnie innego. Ponieważ uwielbiam improwizować, coś tak scenariuszowego jak „skala” nie do końca do mnie przemawia.

KOSTKA PRZEZNACZENIA

Joe: Jeśli chodzi o legato, jestem w tym naprawdę kiepski. Nigdy nie doszedłem do tego jak dobrze korzystać z tej techniki. Allan Holdsworth mógł zagrać kostką jeden dźwięk i pociągnąć za nim setki kolejnych. Ja nigdy nie miałem do tego drygu, dlatego poszedłem bardziej w stronę szkoły Al di Meoli, który wszystko kostkował. Korzystanie z małej, grubej kostki pomaga, szczególnie przy lekkim ataku, a ja nie kostkuję zbyt mocno. Dzięki temu, atak jest czysty i równy, słychać każdy dźwięk. Zauważyłem, że taki styl sprawia wrażenie, jakby grało się szybciej. Pośpiech i niestaranne stawianie dźwięków to nic dobrego. Trzeba wsłuchać się w nuty i przestrzeń pomiędzy nimi. Właśnie dlatego nie używam zbyt dużo gainu, który może być przeszkodą w doskonaleniu warsztatu. Oczywiście potrzebuję sustainu ale równie ważna jest artykulacja, która pozwala nadać znaczenie każdej nucie. Nadmiar gainu sprawia, że dźwięk wybrzmiewa zbyt długo sprawiając wrażenie, jakbyśmy trafiali w miejsca za nim. Gdybyście chcieli nabawić się kompleksów w kwestii techniki gry prawą ręką, polecam posłuchać „Race With Devil On Spanish Highway” w wykonaniu Al di Meoli. Około 45 sekundy pojawia się riff, po którym w głowie od razu zapala się lampka z napisem „nigdy nie będę tak dobry”. Polecam też takich muzyków jak Biréli Lagrene i Django Reinhardt. Są niesamowici!

OGRANICZENIA PRĘDKOŚCI

Joe: Za każdym razem kiedy wkraczam do 32-dźwiękowego świata Dereka Sheriniana, bardzo szybko odkrywam swoje techniczne ograniczenia. Niestety, nie jestem tak szybki jak Guthrie Govan. Gość jest niesamowity! Mogę sprawić, że przez jakieś 15 sekund uwierzycie, że potrafię osiągnąć tą prędkość. Później po prostu skończy mi się paliwo. Taki już mój urok. Znacznie lepiej radzę sobie z żonglowaniem różnymi stylami. Myślę, że dopasowanie odpowiedniego charakteru gry do danego utworu jest bardzo ważne. Czasami potrzebujesz więcej Freddiego Kinga, innym razem musisz zagrać jak Jimmy Page. Studiowałem ich muzykę na tyle długo, że potrafię emulować te brzmienia. Oczywiście ze szkodą dla mojej indywidualności. W tej samej piosence mogę zagrać na kilka różnych sposobów. W tym temacie mam jedną radę. To, że możesz coś zagrać, nie znaczy, że powinieneś. Przykładowo, w utworze „Collide” szukałem różnych sposobów na solówkę. Zazwyczaj, kiedy mam taką okazję, od razu wchodzę „z buta” (śmiech). Tym razem, spróbowałem czegoś innego. Okazuje się, że czasami warto!

 

GDZIE JEST NOWY JEFF BUCKLEY?

Glenn: Wielu muzyków próbuje obecnie odtwarzać to co działo się w muzyce w latach 70. W pewien sposób ich rozumiem. Problem polega jednak na tym, że jeśli cię tam nie było, to naprawdę trudne. Moi dobrzy kumple z Rival Sons są na dobrej drodze. Lubię też gościa występującego pod pseudonimem Reignwolf. Jeśli go nie słyszeliście, koniecznie sprawdźcie jego muzykę! To jednak wyjątki. Wciąż nie słyszałem następcy Jeffa Buckleya, który dorównałby mu gitarowo i wokalnie. Może gdzieś tam jest ale jeszcze nie udało mi się go odkryć. Nowe talenty na pewno się pojawią. Trzeba jednak pamiętać, że droga na szczyt musi być okupiona ciężką pracą!

SZTUKA KOMBINOWANIA

Joe: Kiedy grasz akord, połóż tercję w basie, a tonikę na najwyższej strunie. Przykładowo, dla Em zagraj G na trzecim progu struny E6, a dźwięk E na pustej strunie E1. To sprawi, że wszystko zabrzmi ciężej, niemal tak, jakbyś przestroił gitarę w dół. Tradycyjnym schematem jest trzymanie toniki w dole i harmonicznych w górze – odwrócenie tego schematu pozwoli uzyskać ciekawe efekty. Korzystanie z takich metod na pewno pozwoli ci przyspieszyć proces poszukiwań twojego indywidualnego stylu.

POSZUKIWANIE BRZMIENIA

Glenn: Ostatnio kiedy nagrywaliśmy z Black Country Communion, podobnie jak teraz, grałem na wzmacniaczach Orange. Towarzyszą mi od dobrych pięciu lat. W Deep Purple korzystałem z HiWattów. Na całym świecie jest chyba tylko ze sto sztuk tego konkretnego modelu wzmacniaczy na których grał też Geddy Lee. Wciąż mam gdzieś kilka egzemplarzy zawiniętych w watę. Kiedy ostatnio widziałem się z Cliffem Cooperem (twórca marki Orange dop. red.) wspomniałem, że wzmacniacz z którego obecnie korzystam bardzo przypomina brzmienie mojego starego HiWatta. Bardzo żywy, posiadający tylko 3 gałki, przypominający dźwięki pianina… To wszystko czego potrzebuję. Na płycie można usłyszeć moją nową Yamahę sygnowaną moim nazwiskiem. To jednak wciąż prototyp, który nie jest jeszcze gotowy. Grałem też na Nashu i Ibanezie, również w wersji pięciostrunowej. Jeśli chodzi o mój „pedalboard”, zakochałem się ostatnio w efektach od „Black Cat”. Mają najlepszy „overdrive”. Daje on wyraźne przesterowane ale wciąż można wyłapać poszczególne dźwięki. To może nie brzmienie Lemmy’ego ale wciąż bardzo piaszczyste. Zastanawiam się ostatnio, czy nie powinienem pójść w jeszcze większą „szorstkość”...