Wywiady
Walter Trout

Znajdując okienko w wypchanym do granic możliwości datami, hotelami, samolotami, koncertami, autobusami i pociągami grafiku tego niezmordowanego bluesmana, łapiemy pierwsze wolne krzesło i szybko przysiadamy się do Waltera, by opowiedział nam o podróżującym muzycznym cyrku topowych muzyków, którzy zagrali na jego ostatniej płycie…

2018-04-24

Ostatnia płyta Trouta – „We’re All In This Together” – to delikatnie mówiąc, wydawnictwo aż skrzące się od muzycznych diamentów. Nie mniej niż 14 topowych muzyków stanęło w studio obok tego bluesowego weterana, a wśród nich takie tuzy jak Robben Ford, Eric Gales, Sonny Landreth, Warren Haynes czy Joe Bonamassa. CD promieniuje niezwykle pozytywną energią i całość jest dość wdzięcznym materiałem do wykonywania na żywo.

„’Radość’ jest idealnym słowem by to wszystko określić.” – mówi Walter, kiedy rozmawiamy z nim w hotelowym lobby – „Bardzo chciałem wyjść już z mroku i wyrazić za pomocą dźwięków radość z tego, że wciąż jestem wśród żywych i mogę grać muzykę z moimi przyjaciółmi.” Ostatnia płyta jest kontrastowo inna od wydanej wcześniej „Battle Scars”, opowiadającej o wyrwaniu się ze szponów choroby, która o mało co go nie zabiła w roku 2013. „Tamte piosenki były dla mnie formą terapii.” – kontynuuje Trout – „Mogłem wtedy pójść do psychiatry, usiąść na kozetce i gadać o tym co mi się przydarzyło, albo wziąć gitarę do ręki i napisać o tym piosenkę.”

Wraz z ‘We’re All In This Together’ pozostawia przeszłość daleko za nim, celebrując wraz ze swym wiernym Stratocasterem – jak to sam ujmuje – „Czystą radość życia!”. Oczywiście projekt tego formatu wymagał odrobiny strategicznego planowania. Byliśmy więc ciekawi, jak do tej muzycznej kolaboracji doszło…

Gitarzysta: Od czego zaczyna się przedsięwzięcie takie jak to?

Walter Trout: Wszyscy ci ludzie to moi dobrzy przyjaciele, ale nie chodziło mi o stworzenie albumu wypełnionego duetami. Grałem kiedyś w Carnegie Hall z Edgarem Winterem i Kenny Wayne Shepherdem i w tamtejszej garderobie, spontanicznie rzuciłem: „Hej, fajnie byłoby nagrać coś wspólnie.” A oni na to niemal natychmiast: „Yeah! Byłoby super!” I tak miałem już na płycie dwóch świetnych gitarzystów. Potem grałem w Toronto, gdzie dzieliłem garderobę z Sonny Landrethem i Randy Bachmanem – po tych koncertach miałem już czterech gitarzystów. Następnie wybrałem się do Los Angeles, gdzie nagrywaliśmy klip The Supersonic Blues Machine. Podczas obiadu podzieliłem się pomysłem z Warrenem Haynesem i Robbenem Fordem. Byli na tak, więc pomyślałem sobie: „Wow, to się dzieje naprawdę!” Wówczas wystarczyło wykonać kilka kolejnych telefonów, by wszystko nabrało kształtów.

Współpracowałeś już z innymi muzykami na płycie „Full Circle”…

To było w roku 2005. Za „Full Circle” stał pewien konkretny pomysł. A brzmiał on mniej więcej tak: „Hej, człowieku, ty i ja spotykamy się w jednym studio, rozstawiamy graty, siadamy, wymyślamy jakiś kawałek i nagrywamy go na gorąco.” Bum! Wszystko na żywca. Tym razem miało być inaczej. Kilka osób, z którymi rozmawiałem stwierdziło, że nie dadzą rady pojawić się w LA na sesji. Ale nie odpuszczałem, bo miałem w głowie konkretną koncepcję, coś czego nie robiłem nigdy wcześniej. Kenny Wayne mówił, że bardzo chce to zrobić, ale utknął w Luizjanie. Podobnie z Sonnym Landrethem. Tak więc nie mogłem zrobić tego co w roku 2005 – musiałem skorzystać z nowoczesnych technologii.

Czyli wielu z tych muzyków zarejestrowało swoje partie zdalnie?

Na płycie mam 14 gości: tylko czterech z nich było w studio fizycznie, pozostałych dziesięciu otrzymało ślady przez Internet i odesłało je ze swoimi gotowymi partiami. To był koszmar logistyczny, ponieważ wszyscy oni koncertowali i mieli różne grafiki. Zostawiłem ten bajzel mojej żonie. Ona skontaktowała się z każdym z muzyków i ustaliła terminy, załatwiła studia oraz inżynierów dźwięku i ustawiła całość. Poinformowała także producenta komu i gdzie ma przesłać konkretne ścieżki… To była ta najtrudniejsza robota. Jeśli chodzi o mnie to tylko wymyślałem piosenki i nagrywałem podkłady. Mieliśmy z tym projektem około dwóch miesięcy opóźnienia, ze względu na problemy ze zgraniem kalendarza wszystkich artystów.

Czy komponowałeś utwory z myślą o konkretnym gościu?

Weźmy jako przykład Joe Bonamassę. Nagrał sporo bluesowych albumów, ale ja bardziej postrzegam go jako rockmana o bluesowym zacięciu. Jego muzyka jest zakorzeniona w bluesie, ale jej charakter wykracza daleko poza ten styl. Kiedy komponowałem, miałem w głowie dwa pomysły: albo wolny blues molowy, albo ciężki rockujący blues. Usiadłem i zacząłem kombinować z tymi dwoma kierunkami. Wtedy wymyśliłem utwór tytułowy i od razu wiedziałem: To jest dokładnie w stylu Bonamassy, na pewno poczuje się tutaj jak ryba w wodzie. I miałem rację, Joe odpłynął – to co słychać na nagraniu to w zasadzie jego pierwsze podejście – tak naprawdę słuchasz próby! Żadnych dogrywek, poprawek, korekt, czysty spontan. Zagraliśmy i wtedy od razu krzyknąłem do producenta: „Corne, zarejestrowałeś to?!” Odpowiedź brzmiała „TAK”, a na naszych twarzach zagościł szeroki uśmiech. Nie trzeba było tego drugi raz nagrywać.

 

Jednym z lepszych momentów na płycie jest „ Ain’t Goin’ Back”, gdzie pojawił się Sonny Landreth…

Znam go świetnie, grałem z nim wielokrotnie i pozwól mi powiedzieć na wstępie, że według mnie Sonny jest najlepszym gitarzystą slide jaki chodził po powierzchni tej planety. To klasa sama w sobie – zupełnie inna liga niż pozostali zawodnicy. Czasami zastanawiam się czy nie jest kosmitą, bo to co robi za pomocą slide wydaje się fizycznie niemożliwe w tym wszechświecie. Kiedy stoisz z nim na scenie i słyszysz dźwięki wydobywające się z jego wzmacniacza, myślisz sobie: „Cooo?” Ale jest w nim mnóstwo bluesa, korzenie w Luizjanie, wpływy Nowego Orleanu, a wszystko to wymieszane z innymi inspiracjami. Wymyśliłem trzy różne opcje jeśli chodzi o niego. Jedną z nich był klimat w stylu Elmore’a Jamesa i właśnie tym sznytem pojechaliśmy. Wysłałem mu track, on dograł swoją partię, odesłał i zastrzegł się: „Nie wiem czy to się do czegoś nadaje… jeśli nie to mów, nagram inną wersję.” Posłuchałem i mówię mu: „Nie, człowieku – to jest kurewsko dobre!”.

Jak współpracowało Ci się z Johnem Mayallem przy „Blues For Jimmy T”?

„Jimmy T” to Jimmy Trapp, gość z którym założyłem zespół i który był moim najlepszym przyjacielem przez 30 lat. Graliśmy razem w klubowym zespole przez dwa lata – nocny klub w Kalifornii, pięć godzin co noc, sześć nocy w tygodniu. Nie wyszło nam to na zdrowie, bo faszerowaliśmy się rozmaitymi podejrzanymi substancjami. Ale to był rok 1977, byliśmy wtedy młodzi. Jimmy grał na moich starych płytach. Niestety odszedł w roku 2005, w wieku 52 lat. Sporo czasu zajęło mi uporanie się z tą stratą. Częścią tego procesu jest piosenka o nim, nagrana z człowiekiem niezwykle ważnym dla mnie – kimś kogo uważam nie tylko za mentora, ale za swojego ojca chrzestnego. Ten kawałek wywołuje mnóstwo emocji i czasem ciężko jest mi go słuchać.

Jesteś utożsamiany ze swoim jasnym Stratocasterem, ale ostatnio eksperymentowałeś z instrumentem customowym...

Ten Strat jest niesamowity. W San Diego jest pewien lutnik – Scott Lentz – budujący przepiękne instrumenty. Zrobił dla mnie niezwykle lekki korpus, ponieważ mój stary Strat jest cięższy niż Les Paul i poważnie nadwyrężyłem sobie ramię. Było tak źle, że nie mogłem ruszać lewą ręką. Koniecznością okazała się terapia, wzmacniająca mięśnie i palce. Scott zbudował mi najlżejszą gitarę, jaką kiedykolwiek miałem. Nie bardzo podobał mi się gryf, więc odkręciłem go i wymieniłem na jeden z moich starych Stratów. Potem Seymour Duncan zrobił dla mnie replikę starych singli. Jestem naprawdę dumny z końcowego efektu. Kiedy porównać oba instrumenty, nowy Strat nie jest tak ciepły na przystawce pod gryfem, ale z kolei na pickupie pod mostkiem ma więcej jaj. Ale poza tym brzmią dość podobnie, nie dostrzegam jakiejś dramatycznej różnicy.

 

Jak postrzegasz sytuację bluesa w dzisiejszym świecie?

Myślę, że blues ma się naprawdę nieźle. Jest sporo doskonałych, młodych gitarzystów, którzy grają w tym stylu, pnąc się do góry w muzycznej hierarchii. To daje bluesowi powiew świeżości. Mógłbym wymienić sporo nazwisk, między innymi Danny Bryant, Laurence Jones, Mitch Laddie, Aynsley Lister, Ian Parker, Joanne Shaw Taylor, Stevie czy Alan Nimmo… Pierwsze nazwiska, które przychodzą mi do głowy. Dziś wieczorem dołączy do mnie na scenie 14-letni dzieciak. Jakiś czas temu grałem z 15-latkiem, który grał jakby miało nie być jutra. Staram się opiekować młodymi artystami, pomagać im. Wierzę, że wszyscy ci młodzi gitarzyści przekażą pałeczkę dalej i przyciągną kolejne młode pokolenia. Moja publiczność starzeje się razem ze mną – wystarczy spojrzeć na mój zespół: około sześćdziesiątki, nadwaga i deficyt włosów na głowie.