Zamiar nagrania tzw. 'powrotnego albumu' niejednokrotnie budzi poważne obawy. Tym większe, im bardziej kultowy i legendarny jest status danego zespołu oraz im dłuższa przerwa wydawnicza.
Efekt z reguły jest nieprzewidywalny, a w parze z nieprzewidywalnością idzie pełne rozczarowanie, które zwykle skutkuje pytaniem :'po co wam to było?'. Jak ma się do tego powrotna, nagrana po 17 latach przerwy (a licząc od ostatniego krążka z Wino na wokalu, nawet po 22) płyta Saint Vitus? Wszak nie da się ukryć, że w doomowym światku zespół ten, obrośnięty legendą niczym Dworzec Centralny brudem, jest właściwie synonimem kultu. A ponieważ na kult ręki się nie podnosi (słowo klucz: 'święta krowa'), trudno oczekiwać po krytykach i recenzentach innej reakcji niż tylko zbiorowe westchnienie zachwytu. Czy słusznego? To zależy, jak spojrzeć na "Lillie: F-65" i jakie kryterium dla jego oceny przyjąć.
Przede wszystkim, album dowodzi, że to nie Mumio, tylko Saint Vitus dysponuje czasowstrzymywaczem, albo przynajmniej niewyczerpalnym zapasem formaliny. Kompozycyjnie Amerykanie wciąż pozostają w latach '80. Oczywiście, z grubsza właśnie tego można było oczekiwać, a mimo to dałem się trochę zaskoczyć, bo kapela brzmi po prostu jak kalka samej siebie sprzed lat. Ni mniej ni więcej, tylko właśnie tak. Całe 34 minuty "Lillie: F-65" (norma zachowana, na dwóch pierwszych materiałach oraz za czasów Wino, zespół nigdy nie przekraczał granicy 37 minut) wypełniona jest klasycznym saintvitusowskim doomem, dokładnie takim, jaki wszyscy znamy. To, w jakim stopniu krążek przypadnie słuchaczom do gustu, zależy więc wyłącznie od skali tolerancji na odgrzewane pomysły. Tym bardziej, że próżno szukać tu utworu, który choćby zbliżył się do najlepszych kawałków z klasycznych płyt formacji. Do tego dwie z siedmiu kompozycji to instrumentalne przerywniki (lepsze - "Vertigo" i gorsze - "Withdrawal"), co jest dodatkowym argumentem za zasadnością pytania - po co słuchać "Lillie: F-65", skoro można odpalić nieporównanie lepsze "Born Too Late" albo "Mournful Cries"?
Także brzmieniowo Amerykanie nie idą w nowinki (zresztą, czy Wino wygląda na kogoś, kto w ogóle zna takie słowo?), i to akurat duży plus. Sound "Lillie: F-65" jest trochę czystszy niż nieco przytłumione materiały Vitusa z lat '80, ale zachowuje klimat. Niestety tego samego nie można powiedzieć o zaskakująco kiepskich solówkach Dave'a Chandlera. Niby utrzymanych w charakterystycznym dla niego stylu (wiadomo, że Chandler nigdy nie był shredderem, zresztą w Vitus to całkowicie zbędne), jednak irytująco świdrujących niczym wiertło dentystyczne, a przy tym cechujących się zerową pomysłowością. Najlepszy przykład to "The Bleeding Ground", w którym aż dwa solowe popisy gitarzysty pełnią rolę lewego prostego i prawego podbródkowego, powalając ten, dobry w gruncie rzeczy, utwór na deski. Pod tym względem tylko trochę lepiej jest w "Let Them Fall" czy "Blessed Night", rozpoczynającym się riffem wyraźnie pożyczonym od Electric Wizard.
"Lillie: F-65" to solidny średniak, album, którego w żadnym razie nie można nazwać kiepskim, ale który po prostu powinien być lepszy. Na szczęście, od klasyków, od dawna mających na koncie przełomowe płyty, najczęściej oczekuje się dobrej formy na żywo, a Saint Vitus koncerty daje znakomite. Nie wątpię, że w warunkach scenicznych kawałki z tego krążka nabiorą blasku. Biorąc jednak pod uwagę albumy studyjne, polecam sięgnąć po któryś z pierwszych pięciu. To samo, ale znacznie lepsze.
Szymon Kubicki