Desertfest 2012 - 19-21.04.2012 - Berlin

Relacje
Desertfest 2012 - 19-21.04.2012 - Berlin

Pierwsza edycja Desertfestu dowiodła, że przy odrobinie szczęścia, a przede wszystkim konsekwencji organizatorów, można zorganizować więcej niż udaną imprezę z kategorii heavy-rock-psych-doom. Tym samym, Berlin dołączył do grona miast, które mogą poszczycić się własnym znakomitym festiwalem, mieszczącym się w ramach tych niszowych gatunków.

Czy tegoroczny charakter festu zostanie utrzymany w przyszłości, pokażą kolejne edycje. Nie wątpię, że takie się odbędą (daty na 2013 rok zostały już zresztą określone). Trzymam kciuki, bo to obecnie jedyny taki event, organizowany w odległości ledwie 100 km od naszej granicy. Tegoroczny debiutancki berliński Desertfest to brat bliźniak londyńskiego edycji festiwalu o tej samej nazwie, choć ich line-up’y nie pokrywały się wcale w takim stopniu, w jakim można by tego oczekiwać. Takie było wprawdzie pierwotne założenie, ale jak wyjaśniła nam Beth, twardą ręką trzymająca całą imprezę w ryzach, z powodu zbyt długiej przerwy czasowej między każdą z edycji, okazało się to zwyczajnie niemożliwe. Tak czy owak, zaprezentowany u Niemców skład okazał się być strzałem w 10 (no, może w 9), a co najważniejsze, nie tylko dzięki dobrze znanym faworytom, którzy nie zwykli zawodzić, ale także "czarnym koniom" i kilkoma naprawdę miłymi niespodziankami. Przy okazji, choć to dopiero pierwsza odsłona Desertfestu, warto odnotować, że z wielu organizacyjnych pomysłów Matte i Beth mogliby skorzystać bossowie innych tego typu wydarzeń, i nie myślę tu tylko o backstage'owym chillout-roomie muzyków i dziennikarzy, wyposażonym nie tylko w wygodne fotele (mój stary kręgosłup aż mruczał z ukontentowania), ale także w wodę, kawę i zimne napoje z procentami i bez oraz jedzenie. To wszystko w Astrze, jednak areną wydarzeń pierwszego dnia był klub Festaal Kreuzberg.  

Czwartek 19.04


Festaal Kreuzberg miałem okazję odwiedzić we wrześniu ubiegłego roku, przy okazji koncertu Ufomammut oraz Morkobot. Wiedziałem dzięki temu, że będzie dobrze, zarówno jeśli chodzi o komfort obserwowania zespołów, jak i nagłośnienie, które okazało się bardzo eleganckie; lepsze, niż w przypadku większości występów na małej scenie w Astrze.

Na pierwszy ogień poszli lokalsi z Operators, którzy całkiem niespodziewanie kupili mnie radosną wersją dynamicznego rocka ze sporym udziałem klawiszy. Niespodziewanie, bo odsłuch zamieszczonych w necie kawałków nie zrobił na mnie takiego wrażenia. No, ale przecież koncerty to zupełnie inna rzeczywistość i trzeba przyznać, że młodzi berlińczycy bardzo dobrze się w niej odnaleźli. Zespół, obracając się w raczej żwawszych tempach, pokazał również kilka bardziej klimatycznych momentów.

Tracklista Operators:
January Blues
Arrows
Bring on The Spice
Pig&Pepper
Trip Van Winkle
Sketches of Pain
Rock'n'Rollercoaster



Operators dobrze nastroił mnie na dalszą część wieczoru, jednak mój zapał nieco przygasł za sprawą następnych w kolejce Stonehenge. Niby wszystko było na swoim miejscu, ciężkie riffy obficie podlane vintage'owym brzmieniem klawiszy staczały się na publikę ze sceny, ale zamiast zabrać słuchacza w podróż w czasie kilka dekad wstecz, kapela po prostu zamulała. Nie dość, że muzyka Niemców nie porywała, to dodatkowo była taka... kwadratowa? Retro-formacje, starające się czerpać ze szlachetnego brzmienia klasycznego rocka, powstają jak grzyby po deszczu, ale - niestety - na klęskę urodzaju autentycznych talentów nie można narzekać. Może innym razem, panowie.  



Z pewną nieśmiałością oczekiwałem Ancestors, tym bardziej, że do dziś nie wiem jeszcze, co mam sądzić o ich płytach. Czasem dają radę, czasem wręcz przeciwnie, na wszelki wypadek więc nie słucham ich zbyt często (czytaj: 'właściwie nigdy'). Amerykanie są bez wątpienia całkiem ciekawym zjawiskiem, ale niestety ich skłonność do przynudzania, wyraźnie akcentowana na albumach studyjnych, objawiła się i na żywo. Na szczęście nie non-stop, przeważnie grali całkiem interesująco, a momentami niespodziewanie ciężko. Kiedy jednak zapuszczali się w dłuższe, z założenia transowe, odjazdy, moje myśli odpływały w kierunku wygodnej kanapy lub przynajmniej miękkiej poduchy. Za to plus za wizualizacje, niby drobiazg, ale dzięki niemu przynajmniej oczy mogły czuć się w pełni usatysfakcjonowane.



Greenleaf, którego nazwa - mimo przeszło dziesięcioletniego stażu - wciąż wymieniana jest w kontekście Dozer (w którym część składu grała wcześniej), zrobił to, co do niego należało. Ich całkiem melodyjny i łatwo wpadający w ucho rock w wykonaniu studyjnym jakoś mnie nie porywa, za to w warunkach koncertowych naprawdę daje radę. Widać było, że ekspresyjny, znany też z Truckfighters Oskar Cedermalm, chętnie poszalałby na scenie bardziej, za to z obowiązków wokalnych wywiązał się bez zarzutu. Jego całkowitym przeciwieństwem był skoncentrowany, nieruchomy i, co w rockowych składach raczej nieczęste, niewidomy basista, który jednak nie miał żadnego problemu ze współpracą z resztą kapeli. Bez szału, ale bardzo solidnie, tak w skrócie można podsumować ten koncert.

Setlista Greenleaf:

Alishan Mountain
Jack Staff
Highway Officer
Case of Fidelity
Black Black Magic
Dreamcatcher
Devil Woman
Ride Another Highway
Stray Bullit Woman
The Timeline's History



Wreszcie nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. Orange Goblin to mistrzowie w swoim fachu. To fakt niepodważalny, prawda objawiona, a wszelkie ewentualne wątpliwości w tym temacie ostatecznie rozwiewają niesamowite koncerty brytyjskiej formacji. Ekipa  Bena Warda, czyli olbrzym i jego krasnale, to sceniczne zwierzaki. Prym wiedzie w tym rzecz jasna frontman wielki jak głaz narzutowy, który wprawdzie wymienił wreszcie swoje obskurne blackmetalowe t-shirty, w których jeszcze niedawno paradował na koncertach na ciemną koszulę, wciąż jednak jak mało kto potrafi rozruszać publiczność. A ta już od pierwszych sekund gigu dostała kompletnego amoku. Paradoksalnie, dobrze się stało, że Orange Goblin zagrał w Festaal Kreuzberg, a nie na dużej scenie Astry, którą od publiki dzieliła fosa. Dzięki temu wzajemna wymiana energii między tłumem a kapelą pozostała niczym niezakłócona.



Gobliny rozpoczęli najmocniej jak się dało, od największego chyba hitu "Scorpionica", a dalej skupili się na promocji świetnego, ostatniego krążka, tj. "A Eulogy for the Damned". Odegrali z niego aż siedem kompozycji, w tym - według zapowiedzi Warda - po raz pierwszy kawałek tytułowy. Trzeba przyznać, że to bardzo koncertowy materiał, w związku z czym każdy utwór na żywo sprawdził się znakomicie. Setlistę uzupełniły kawałki ze wszystkich pozostałych krążków. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć pozostałych przebojów z "Some You Win, Some You Lose", "They Come Back", "Blue Snow" czy "Quincy the Pigboy" na czele. Cały występ zamknął się w półtoragodzinnym szaleństwie.  Nie jestem obiektywny i nie zamierzam nawet próbować - rewelacja!

Setlista Orange Goblin:

Scorpionica
The Filthy & the Few  
The Ballad of Solomon Eagle  
Time Travelling Blues
The Fog  
Some You Win, Some You Lose  
Getting High on the Bad Times
Round Up the Horses  
Acid Trial  
They Come Back  
Aquatic Fanatic  
Stand for Something  |
Blue Snow  
A Eulogy For The Damned  
Quincy the Pigboy  
Death of Aquarius  
Red Tide Rising 



Piątek 20.04


W piątek akcja przeniosła się do Astry, sporego klubu położonego na terenie pokolejowym (pociągi przetaczały się dosłownie kilka metrów od zaplecza Astry). Teren ten został umiejętnie zagospodarowany i przekształcony w spore centrum kulturalno-rozrywkowe, gdzie swoje miejsce znalazły również inne kluby (między innymi Raw Tempel, w którym miało miejsce sobotnie after party) i kawiarnie, ale też park dla skateboardzistów czy ulokowana nieopodal otwarta ścianka wspinaczkowa (na bunkrze). Do tego, niemal wszystkie ściany okolicznych budynków i zrujnowanych murów, pokrywa kolorowe graffiti.



Sama Astra na pierwszy rzut oka sprawia nieco obskurne wrażenie, choć trzeba przyznać, że ma to swój klimat. Małą scenę ulokowano we foyer klubu, które niestety podczas koncertów gwiazd okazywało się być zbyt małe, przez co ludzie musieli stać w solidnym ścisku. Całe szczęście, że dopisała pogoda i część publiki spędzała większość czasu na zewnątrz, racząc się piwem i jedzeniem, prowadząc konwersacje lub buszując w merchu (czyli festiwalowa klasyka dla tych, którzy choć mają bilet, nie uczestniczą w muzycznej stronie przedsięwzięcia). Gdyby wszyscy naraz spróbowali wejść do środka, mogłoby być nieciekawie. Również z nagłośnieniem bywało we foyer różnie, i o ile część ekip potrafiła sobie z tym poradzić, tak inne, zwłaszcza Mars Red Sky, trochę na tym ucierpiały.

Pomieszczeniu z główną sceną, mieszczącemu około 1 500 ludzi, nie można niczego zarzucić, nic więc dziwnego, że w Astrze koncertują również tacy wykonawcy jak na przykład Sinéad O'Connor, która grała tam dzień wcześniej (co zapewne stało się przyczyną przesunięcia czwartkowych gigów do Festaal).

Jako pierwsi na scenie zaprezentowali się Brytyjczycy ze Shrine’69, okazując się jedną z największych (jeśli nie największą) niespodzianek Desertfestu. Ubrany w niewinny sweterek, chudy wokalista, który wyglądem przypominał nieco Iana Curtisa, sprawiał wrażenie jakby pomylił festy, ale szybko okazało się, że dysponuje świetnymi warunkami wokalnymi, które idealnie komponowały się z prezentowaną przez kapelę mieszanką doomu i bluesującego retro rocka. Shrine’69 zagrali z polotem i na sporym luzie, nawiązując dobry kontakt z publiką (chóralne zaśpiewy frazy "I guess that's why they call her Lady Midnight!" udały się całkiem zacnie). Jeden z najlepszych koncertów tego dnia. 



Kolejni na małej scenie Niemcy z Wight zagrali przyzwoicie, choć ich show jakoś szczególnie nie zapadł mi w pamięć. Doomowe trio pełnymi garściami czerpie ze spuścizny Sabbath, dodając do tego trochę psychodelicznego klimatu; robi to umiejętnie i zgodnie z kanonami gatunku. Zabrakło jednak choć odrobiny chwytliwości i przyznam, nie wykazując się polityczną poprawnością, że wolałbym usłyszeć podobne dźwięki w wykonaniu Anglików lub Szwedów, którzy po prostu zdają się znacznie lepiej czuć ten klimat.



Zgodnie z odwieczną zasadą, że skoro coś może się nie udać, to nie uda się na pewno, Lonely Kamel - jeden z głównych punktów imprezy, na którego od dawna ostrzyłem sobie zęby - ze względów zdrowotnych odwołał występ w Berlinie. Szkoda, bo miałem okazję przekonać się na Roadburn, że Norwegowie na scenie czują się jak w domu. Dziurę w grafiku miały wypełnić Shrine’69 i Wight, grając dłuższe sety, ale wiadomo, że to zazwyczaj się nie sprawdza. Zatem, po dłuższej niż zwykle, przerwie na małej scenie zainstalował się Glowsun.

Kolejne trio, tym razem z Francji, skierowało się w stronę nieco bardziej psychodelicznych dźwięków. Prawie instrumentalne granie Glowsun wypadło całkiem przyzwoicie, a śladowe elementy wokalu (miałem wrażenie, że było ich jeszcze mniej niż na "The Sundering") dodawały dodatkowego smaczku. O ile na krążku, dźwięki zespołu oscylują wokół post rocka, tak na żywo zabrzmieli ciężej (i lepiej).



Triggerfinger, pierwszy band tego dnia na dużej scenie, po prostu zmiótł konkurencję, momentalnie wskakując do trójki najlepszych wydarzeń festiwalu. Belgijskie power trio cieszy się w swojej ojczyźnie niemal gwiazdorskim statusem, co nie może dziwić, biorąc pod uwagę to, co zespół wyczynia na koncertach. Wpadające w ucho, melodyjne kawałki Triggerfinger, w wersji studyjnej trochę zbyt gładkie (zwłaszcza na ostatnim "All This Dancin’ Around"), na scenie nabierają niesamowitego pazura, w czym zresztą na pewno pomogło perfekcyjne nagłośnienie. To po prostu esencja gitarowego rocka, a przy okazji show, od którego trudno oderwać oczy. Ubrany w szary, połyskujący garnitur Ruben Block, po każdym kawałku zmieniający gitary, sprawiał wrażenie, jakby urodził się na scenie. Jednocześnie elegancki, ekspresyjny i wyluzowany, dosłownie hipnotyzował publiczność.  

Kapela ustawiła się w jednej linii, wysuwając zestaw perkusyjny do przodu, co Block nieustannie  wykorzystywał, wskakując na podest - królestwo Mario Goossensa, kolejnego freaka, który dobrze wie, że koncert powinien być przede wszystkim niezapomnianym widowiskiem. Ubrany w pasiastą, biało-czerwoną marynarkę, Mario szalał za zestawem. Nawet, jeśli struktura kompozycji  Triggerfinger nie pozwala drummerowi na szczególne rozwinięcie skrzydeł, a zaprezentowane solo (tak, nie zabrakło i perkusyjnego solo) czapek z głów nie zrywało, Goossens mógłby obdzielić pasją i zaangażowaniem większość rockowych perkusistów, skupiających się jedynie na tym, by prawidłowo odegrać swoje partie. Zupełnym przeciwieństwem obydwu panów był stateczny i zwalisty basista Paul Van Bruystegem, którzy odziany w ciemną marynarkę i okulary przeciwsłoneczne przypominał bardziej mafijnego ochroniarza, niż muzyka. Większość odegranych kawałków pochodziła ze wspomnianego już, ostatniego krążka. Tak więc, prócz utworu tytułowego, można było usłyszeć m.in. “I'm Coming For You", “Cherry", “Let It Ride", “My Baby's Got A Gun" i “Love Lost In Love". Nie zabrakło także hitów z innych krążków,  na przykład powalającego “On My Knees" oraz "Short Term Memory Love" i "Is It". Miazga!   

    

Powrót na małą scenę i Mars Red Sky. Nie przepadam za tym zespołem, i szczerze mówiąc, tym razem na żywo także mnie do siebie nie przekonali. Być może, wina nie leży tylko po ich stronie, bo przede wszystkim nawalił sound. Słychać było głównie buczenie basówki, całkowicie przytłaczające resztę instrumentów. Francuzi zabrzmieli, jakby grali w piwnicznym pomieszczeniu o powierzchni dwóch metrów kwadratowych. Zero selektywności, a przy okazji kosmiczna kompozycyjna nuda. W gruncie rzeczy, można powiedzieć, że na scenie było tyle życia, ile na Marsie, czyli zasadniczo zero. Szkoda.



Progresywny Amplifier to zespół, który pod względem stylistycznym najbardziej chyba odstawał od formuły Desertfestu. Zresztą, jak zdradziła nam Beth, ich zaproszenie było raczej wykorzystaniem nadarzającej się okazji, niż planowanym z góry działaniem. Anglicy dzień później startowali w Krakowie z trasą u boku Anathemy, a w Berlinie zrobili sobie rozgrzewkę. Działania muzyków,  odzianych w jednolite umundurowanie, nawiązujące do oprawy graficznej ostatniego albumu "The Octopus", przyciągnęły pod scenę sporo ludzi, choć moim zdaniem momentami było nudnawo. Bez wątpienia, Amplifier może pochwalić się unikalnym brzmieniem, niestety chwilami do głosu zbyt mocno dochodziły ich wyspiarskie korzenie, nadające ich muzyce zbyt słodko-piosenkowego charakteru. Z drugiej strony, formacja potrafi zagrać mocniej, jak przykładowo w najlepszym tego wieczoru “Interglacial Spell". Setlista została niemal równo rozdzielona pomiędzy debiut i wspomniany wyżej "The Octopus", z pominięciem drugiego krążka “Insider".  W sumie nierówno, ale generalnie na plus.

Setlista Amplifier:

Continuum
Fall of The Empire
Panzer
Motorhead
The Wave
Interglacial Spell
Golden Ratio
Neon



Zupełnie nie ogarniam fenomenu Truckfighters, ale nie da się ukryć, że w Berlinie byłem mocno w tym odosobniony. Tłum stłoczył się we foyer niczym sardynki w puszce, a przeciśnięcie się z jednego końca sali na drugi graniczyło z cudem. Do tego, publika w pierwszych rzędach wpadła w istny amok. "Please, don’t push too much!" - kilkukrotnie zwracał się do ludzi wokalista, którego odsłuch pod naporem tłumu został przesunięty dobry metr w głąb sceny.  Ktoś nawet wdrapał się na kolumnę, lokując się pod samym sufitem. Szwedzi łupali w swoim stylu, czyli energetycznie i dynamicznie, i choć niewiele z tego dla mnie wynikało, publika była wniebowzięta. A o to przecież chodzi.     

Setlista Truckfighters:

Desert Cruiser
Monte Gargano
Atomic
Majestic
Traffic
Helium 28
Chameleon
In Search of (The)



Piątkowa gwiazda, Motorpsycho, również pojawiła się w line-up’ie z czystego przypadku, a ich ambitna, dziwaczna muzyka na styku rocka progresywnego, jazzu, i cholera wie czego jeszcze, niekoniecznie musiała przypaść do gustu fanom finezyjnych inaczej dźwięków spod znaku Truckfighters. Okazało się jednak, że publika dopisała, choć set zespołu w całości mógł wystawić zmęczonego słuchacza na próbę. Norwegowie promowali najnowszy podwójny krążek, nagrany razem ze Stale Storlokkenem "The Death Defying Unicorn", i zgodnie z zapowiedziami odegrali tę potężną, przeszło 80-minutową porcję niełatwej muzyki, w całości.

Ubrany w gustowną białą pelerynę Storlokken wystąpił razem z Motorpsycho, a jego rozbudowany komplet instrumentów klawiszowych ustawiono bokiem do publiczności. Podobnie, jak piękny zestaw perkusyjny Kennetha Kapstada. Tym sposobem, perkusista i klawiszowiec grali zwróceni ku sobie twarzami, a pomiędzy nimi, po środku sceny ulokowali się Bent Saether i Hans Magnus Ryan. Tak usytuowana perkusja ułatwiała dokładną obserwację poczynań Kapstada od strony backstage, i trzeba przyznać, że trudno było oderwać od niego wzrok. Na płycie nie słychać tego aż tak wyraźnie (przynajmniej na pierwszy rzut ucha), ale koncert pokazał, że, wbrew pozorom, bębny są w muzyce Motorpsycho bardzo ważne.  Świetny koncert, choć po tylu godzinach na nogach wolałbym móc obserwować go z pozycji siedzącej.

Setlista Motorpsycho:

Out of the Woods
The Hollow Lands
Through the Veil
Doldrums
Into the Gyre
Flotsam
Oh, Proteus - A Prayer
Sculls in Limbo
La Lethe
Oh, Proteus - A Lament
Sharks
Mutiny!
Into the Mystic
Starhammer



Piątkowe wydarzenia miał zamknąć Grandloom na małej scenie, ale na to nie mieliśmy już siły.

Sobota 21.04


Festiwalowa sobota rozpoczęła się znacznie wcześniej niż pozostałe dni. Pierwsi na małej scenie Francuzi z Los Disidentes Del Suicio Motel wystartowali już ok. 13:30. Szczerze mówiąc, z ich gigu zapamiętałem przede wszystkim gościa ubranego w mundur amerykańskiego gliny z któregoś z południowych stanów, który przechadzał się (choć biorąc pod wagę wielkość sceny, to w zasadzie za  dużo powiedziane) po deskach. Do jego aktorskich powinności należało m.in. podświetlanie długą latarką gryfu gitary jednego z muzyków w chwili, gdy ten grał solówki. Gdyby nie ów performance, prawdopodobnie nie zapamiętałbym niczego, bowiem ich sztampowy, choć dynamiczny rock, nie ruszył mnie nawet w najmniejszym stopniu.



Za to The Grand Astoria zagrała znacznie lepiej. Trochę mocniejszych dźwięków i sporo psychodelicznego sosu, zaserwowanego przez Rosjan z Sankt Petersubrga, zabrzmiało całkiem nieźle, choć i tak męcząco na dłuższą metę. A może to ja byłem zmęczony?



Nawet, jeśli tak było, Holendrzy z The Machine (którzy wystąpili w zastępstwie naszego rodzimego Elvis Deluxe), bardzo skutecznie mnie rozbudzili, choć właściwie powinno być inaczej, bowiem ich psychodeliczne granie, oparte przede wszystkich na rozciągniętych partiach gitary Davida Eeringa, skłania bardziej do kontemplacji i wyciszenia. Taki opis może dziwić wszystkich obeznanych ze studyjnymi dokonaniami kapeli, w których wyraźnie przebijają się do głosu stonerowe (Kyuss kłania się nisko) naleciałości. Tymczasem, na żywo elementy te nie są już tak wyraźnie słyszalne. Przegapiłem The Machine na Roadburn, tym lepiej więc, że tu nadarzyła się okazja, by nadrobić zaległości. Odpowiada mi sposób grania tej kapeli, jak się okazało - na żywo nawet bardziej, niż na płytach. Bez fajerwerków, ale za to z wyjątkowym wyczuciem klimatu. Być może tak naturalny flow łatwiej rodzi się w głowach mieszkańców pomarańczowego kraju, z coffee shopami na każdym rogu.  



Suma w grafiku Desertfestu, co do zasady nienastawionego na tak ciężkie dźwięki (a szkoda!), była małym (acz miłym) zaskoczeniem. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że to również jakiś nieśmiały prognostyk na przyszłe otwarcie na podobne klimaty. W końcu, zróżnicowanie to podstawa w przypadku tego typu imprez. Szwedów również nie było okazji zobaczyć na Roadburn, a berliński show pokazał, że było czego żałować. Kapela zabrzmiała potężnie (pomimo występu na małej scenie) i chyba najciężej z całej festiwalowej stawki. Punktem kulminacyjnym występu był rewelacyjny "Hypno Assassin" z "Let the Churches Burn", który po prostu rozrywał na strzępy. Tak właśnie gra się DOOM. Rewelacyjny gig! 



Tego samego nie można niestety powiedzieć o słabiutkim Orcus Chylde, którzy na dużej scenie znaleźli się chyba przez pomyłkę. Owszem, zespół zainwestował w odpowiedni vintage’owy wizerunek, a wąsaty basista wyglądał, jakby właśnie odbył podróż w czasie cztery dekady do przodu. Co z tego jednak, skoro muzycznie Niemcy nie pokazali niczego sensownego, poza kolejną,  przemieloną już na wszystkie możliwe sposoby, wersją retro rocka? Co ciekawe, choć był to w końcu reprezentant gospodarzy, przyciągnął pod scenę najmniej osób ze wszystkich desertfestowych koncertów, które miały miejsce na SOL Main Stage. Odpuszczamy, czas na drugie śniadanie. 



Albumów Black Tusk można posłuchać, ale właściwie nie ma ku temu szczególnej potrzeby. Trochę mało w tym własnego stylu, a nawiązania choćby do Kylesy bywają niekiedy zbyt nachalne. Te wszystkie zarzuty nic jednak nie znaczą wobec koncertowego oblicza trio. Amerykanie to po prostu sceniczne bestie, a zaangażowaniem i dynamiką ich koncertów można by obdzielić wiele innych ekip. Mała scena w niczym im nie przeszkadzała, a momenty, gdy gitarzysta i basista, zwróceni do siebie twarzami, machali zapamiętale głowami były naprawdę widowiskowe. W tym momencie na drugi plan schodzi wartość studyjnego materiału Black Tusk. Liczy się czysta energia, a tej na pewno tu nie zabrakło. 



Prawdopodobnie, zawirowania związane z niedostępnością Astry w czwartek sprawiły, że organizatorzy ratowali się jak mogli, upychając niektóre zaplanowane sety na sobotnie afterparty. W przypadku Wino, występującego razem z Conny Ochsem wymyślono inny plan, umieszczając ten set nie tylko w tym samym czasie, w którym miał miejsce koncert Monkey3 , ale przede wszystkim w trzecim "pomieszczeniu" Astry, nazwanym Theatre Bizarre (służył za miejsce wyświetlania filmów i występów didżejów). Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że TB, do którego wchodziło się wprost z wewnętrznego klubowego placyku, gdzie znajdowały się m.in. stoiska z jedzeniem, miał wielkość przeciętnego salonu w M2. Być może, gdybym zawędrował tam odpowiednio wcześniej (pytanie - ile?),  dałbym radę wcisnąć się do środka, ale nawet nie próbowałem. I słusznie, bo jak się później dowiedziałem, kłębiący się przy wejściu tłum właściwie uniemożliwiał jakiekolwiek próby sensownego uczestnictwa w występie.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Monkey3 widziałem na żywo już trzeci raz, ale po raz pierwszy od początku do końca. Szwajcarzy są kapelą wyjątkową, co szczególnie wyraźnie objawia się na żywo. Ich unikalna hybryda instrumentalnego post, psych i space rocka jest całkowicie niepodrabialna, a do tego wybitnie koncertowa. Dotyczy to również nowego materiału, zawartego na znakomitym albumie "Beyond The Black Sky" , który zdominował setlistę. W muzycznym uniwersum kapeli nuda jest pojęciem nieznanym, a ich gigi chłonie się niczym gąbka wodę. Tak jak wcześniej, zespół wzmacniał swój przekaz przy pomocy kosmicznych wizualizacji, wyświetlanych przy użyciu dwu projektorów - nie tylko na ścianę za plecami muzyków, ale także na bęben basowy.  Mało kto potrafi zafundować słuchaczom podobny trip po bezkresnym kosmosie. Już zacieram ręce na kolejny koncert Monkey3, który zapewne zobaczę w tym roku. Brawo. 



Całkiem egzotyczny, bo prosto z Islandii Brain Police, grający na małej scenie, jakoś mi umknął, a fragmenty, które słyszałem, utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że to najlepsza pora na odpoczynek, tym bardziej, że zakończenie wieczoru zapowiadało się wyczerpująco.



Ten koncert, w moim prywatnym rankingu, miał być wydarzeniem wieczoru i to bez względu na to, że był to już dziewiąty koncert Ufomammut, który dane mi było widzieć na żywo. Chyba jednak tak się nie stało. Pozornie, niby wszystko było na swoim miejscu, ale czegoś mi w gigu Włochów zabrakło. Przyczyna jest jedna i nazywa się "Oro". Zespół ponownie, podobnie jak w przypadku "Eve", zdecydował się odegrać najnowszy materiał w całości, obudowując go koncertowymi pewniakami w postaci "Stigma" i "Stardog". Wcześniejszy krążek cechował się jednak idealnie rozłożonymi dramaturgicznymi akcentami, a akcja narastała w nim jak w doskonałym scenariuszu filmowym, dlatego był wprost wymarzony do odgrywania go na żywo od początku do końca. Niestety, "Oro: Opus Primum" nie tylko powiela schematy wykorzystywane przez zespół już wcześniej, ale też nie do końca broni się jako całość; także w warunkach scenicznych. Oczywiście, Ufomammut wciąż wykręca odpowiednio ciężkie i hipnotyczne brzmienie, tutaj nic się nie zmieniło. Marzy mi się jednak powrót do koncepcji koncertów, których setlista oparta będzie po prostu na tym, co najlepsze z różnych materiałów. 

Setlista Ufomammut:

Stigma
Oro: Opus Primum
Stardog



Usytuowanie Red Fang we foyer, nawet w roli gwiazdy małej sceny, było, co tu kryć, zaskakującą decyzją. Tym bardziej, że na SOL Stage znalazło się miejsce dla takiego na przykład (chybionego) Orcus Chylde. Brytyjski fotograf, z którym mieliśmy okazję porozmawiać, stwierdził, że podobna sytuacja byłaby w UK niemożliwa. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, by luzaccy Amerykanie byli tym faktem szczególnie przejęci, i pewnie gdyby trzeba było, zagraliby koncert nawet w toalecie. Po reakcjach publiczności można było zresztą zauważyć, że był to najbardziej wyczekiwany zespół wieczoru, a stopień zaangażowania tłumu w występ można było porównać jedynie z gigiem Truckfighters z dnia poprzedniego. Tym razem, organizatorzy wyciągnęli wnioski i odpowiednio się przygotowali, oddelegowując na scenę ochroniarza (był to bardzo nietypowy widok na Desertfeście), który starał się powstrzymywać zbyt zabawowe zakusy zgromadzonych.

Red Fang
z typowym dla siebie luzem po prostu zrobił swoje, odgrywając set złożony z największych hitów, pochodzących z obydwu krążków. Mała scena wiązała się niestety z brzmieniowymi niedoskonałościami i miało to wpływ na odbiór show formacji. O ile w przypadku ich rodaków z Black Tusk masywne brzmienie przełożyło się na moc uderzenia, tak przeboje Red Fang wymagają jednak większej selektywności. A tej trochę zabrakło, nie tylko w soundzie instrumentów, ale też w partiach wokalnych.   

Setlista Red Fang:

Reverse Thunder
Dirt Wizard
Bird on Fire
Painted Parade
Malverde
Wires
Into the Eye
Humans Remain Human Remains
Good to Die
Sharks
Prehistoric Dog
Hank Is Dead
Throw Up



Zamknięcie festiwalu należało do psychodelicznego trio z Colour Haze, które przy pomocy dźwięków i barwnych wizualizacji skutecznie wyciszyło, a niekiedy nawet uśpiło niektórych, zmęczonych trzydniowymi atrakcjami i nadmiarem pochłoniętego browaru. Niemcy znani są z długich, nierzadko trwających ponad 3 godziny, koncertów. Tym razem, zaplanowano dwugodzinny występ i muszę przyznać, że taka dawka muzyki okazała się nad wyraz solidna. Zespół prezentował materiał z nadchodzącego albumu oraz starsze kawałki. Nie zabrakło części akustycznej, podczas której muzycy rozsiedli się na scenie i zaprosili grajka, obsługującego sitar. Trip gwarantowany, ale zmęczenie dawało już o sobie znać i nie dotrwaliśmy do samego końca, rezygnując także z zaplanowanego w oddalonym o kilkanaście metrów Raw Tempel gigów Abrahma, Toner Low i Kadavar



Podsumowując, Desertfest 2012 okazał się bardzo udany i, nie mam co do tego wątpliwości, może tylko rosnąć w siłę. Festiwal dysponuje kilkoma atutami (jednym z nich jest lokalizacja w stolicy Niemiec, która dysponuje odpowiednią bazą noclegową i oferuje sporo atrakcji), i już teraz jest lepiej zorganizowany niż niejedna dłużej funkcjonująca impreza. Daty przyszłorocznej edycji zostały już ogłoszone (26-28.04.2013), szykuje się więc kolejny kwiecień w Berlinie.

Tekst i video: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka