Ino-Rock Festival 2011 - 10.09.2011 - Inowrocław

Relacje
Ino-Rock Festival 2011 - 10.09.2011 - Inowrocław

Już po raz czwarty Teatr Letni w Inowrocławiu stał się główną areną festiwalu Ino-Rock. Bardzo to urokliwa i kameralna miejscówka, nadająca imprezie raczej niespotykanego na podobnych koncertach, sielankowego, czy wręcz familijno-piknikowego charakteru.

Na niespecjalnie wygodnych, drewnianych ławeczkach (coś miękkiego pod tyłek zdecydowanie wskazane) zasiadł więc pełny przekrój publiczności, od prog-rockowych fanatyków, przez podobnych mi mizantropów w czerni, po dzieciate rodziny wyposażone w koce i termosy. Kto chciał poczuć bliższą obecność muzyków, mógł rzecz jasna udać się pod scenę i, zwłaszcza podczas występu nieformalnej gwiazdy wieczoru (bo fakt, że gwiazdą był Pain of Salvation, raczej nie powinno budzić wątpliwości), skorzystał z tej opcji całkiem spory tłumek.

My zjawiliśmy się w Inowrocławiu po raz pierwszy, bowiem tegoroczny, bardzo dobry line-up nie pozostawiał miejsca na żadne dylematy. Ino-Rock okazał się imprezą świetnie zorganizowaną i prowadzoną zgodnie z grafikiem. Zagrzewająca do zabawy konferansjerka, pełna podziękowań dla zasłużonych w organizacji festiwalu, a przy tym chwilami niezamierzenie zabawna, stanowiła dodatkowy smaczek. Co najważniejsze, muzycy po gigach nie chowali się w garderobie, ale śmiało wychodzili do publiczności spragnionej autografów (szczególnie na świeżo nabytych płytach, dostępnych na całkiem nieźle zaopatrzonym stoisku z oficjalnym merchem), uścisków i, jakże by inaczej, pamiątkowych fotek.    

Jako pierwsi na scenie pojawili się Szczecinianie z Lebowskiego. Wybór całkiem oczywisty, biorąc pod uwagę ubiegłoroczny, entuzjastycznie przyjęty "Cinematic", który narobił sporo zamieszania w artrockowym światku. Nic dziwnego, bo ta muza nie pozostawia nikogo obojętnym, i co ciekawe, okazało się, że właściwość ta nie ogranicza się tylko do kapeli w wersji studyjnej. Przeciągłe, klimatyczne, instrumentalne kompozycje bardzo dobrze sprawdzają się live. Czwórka muzyków tworzy na żywo zgrany kolektyw, co więcej, właśnie w warunkach scenicznych najlepiej słychać te partie, które na albumie zostały nieco schowane. Myślę tu zwłaszcza o świetnie brzmiącej w Inowrocławiu perkusji, a także o basie. Swoją drogą, miło było popatrzeć na wydobywającego najniższe częstotliwości Marka Żaka, który ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać. Choć Marcin Grzegorczyk zapowiadał prawie każdy utwór, zdecydowana większość setlisty wypadła mi z pamięci. Z debiutu można było usłyszeć na pewno m.in. "Trip to Doha", czy "Iceland", nie zabrakło też nowych kompozycji w postaci "Split Universe" i "Midnight Syndrome". Świeżynki zabrzmiały... mocniej. Zwłaszcza rozpoczynający się konkretnym riffem "Split Universe" przynosi nową jakość w twórczości Lebowskiego. Szczerze mówiąc, całkiem mi to odpowiada. Bardzo dobry koncert.



Anonsowany jako "czarny koń" imprezy Wolf People był, tak naprawdę, zasadniczym powodem naszej weekendowej wyprawy, a co za tym idzie, głównym punktem festiwalu. Skoro nie daliśmy rady sprawdzić chłopaków na tegorocznym Roadburn, nie mogliśmy stracić drugiej okazji, by wreszcie zobaczyć brytyjskich oldschoolowców w akcji. Ich soczysty retro-rock, z wyraźną folkową nutą, to coś nowego dla stałych bywalców Ino-Rock i podejrzewam, że część z nich, nastawiona wyłącznie na mniej lub bardziej progresywne granie, nie była szczególnie szczęśliwa. Ja natomiast mam nadzieję, że line-up’y kolejnych edycji również będą uwzględniać podobnie smakowite rodzynki. Panowie z Wolf People nie tylko grają jak z innej epoki, ale też tak samo wyglądają, nie mówiąc rzecz jasna o ich vintage’owych instrumentach. Prym wiódł tu zwłaszcza doskonale minimalistyczny zestaw perkusyjny Ludwiga, a wizerunku godnie dopełniały piękny Hagstrom z korpusem hollow body, Gibson Les Paul oraz basówka Rickenbackera. Podobnie, jak na doskonałym "Steeple", z którego materiał stanowił podstawę koncertu, zespół zabrzmiał bardzo organicznie i ciepło. To duży plus, bo nie zawsze udaje się odtworzyć taki sound na żywo. Doskonale spisał się również Jack Sharp, który nie miał żadnych trudności z odśpiewaniem swoich partii. Swoją drogą, odniosłem wrażenie, że nieco małomiasteczkowa atmosfera Inowrocławia udzieliła się muzykom i chyba wprowadziła ich w błąd, bowiem Sharp nie omieszkał przeprosić publiczności za to, że porozumiewać się z zespołem można niestety wyłącznie po angielsku. Cóż..., przebieg gigu oraz późniejsza okazja do zbratania się z publiką powinna była wyprowadzić go z błędu.



Zgodnie z przewidywaniami, to właśnie Pain of Salvation okazał się być, dla większości przybyłych do Teatru Letniego, punktem kulminacyjnym wieczoru. I trudno się dziwić, skoro Szwedzi zostali najcieplej przyjęci, a przy tym niesamowicie rozruszali publiczność, grając bardzo dobry, poruszający koncert, okraszony rewelacyjnymi światłami. Dzięki większemu urozmaiceniu setlisty, być może nawet lepszy aniżeli ten sprzed kilku lat z krakowskiej Rotundy, który do tej pory uważałem za numer jeden wśród ’zaliczonych’ przeze mnie ich gigów. Choćby jednak muzycy dwoili się i troili, na scenie mogła zmieścić się tylko jedna gwiazda. Daniel Gildenlöw to postać nietuzinkowa, w której ponadprzeciętnie rozdęte ego oraz słabość do teatralnych gestów, mieszają się w zmiennych proporcjach ze swobodą i autentycznym poczuciem humoru. Wszystkich tych elementów nie zabrakło także w Inowrocławiu. Starannie dopracowane show ustawione zostało, co nie powinno dziwić, pod Daniela. Było to widać szczególnie w trakcie "Road Salt" (patent ze szwedzkiej Eurowizji wciąż żywy) czy coverze Johna Lennona "Working Class Hero", zaśpiewanym i jednocześnie odegranym przez Gildenlöwa na perkusji. Teatralny, i chyba trochę zbyt patetyczny, moment wprowadził puszczony z taśmy "Of Dust", w czasie którego frontman oświetlony punktowym reflektorem stał z rozpostartymi ramionami, tyłem do publiczności. Jednocześnie, jak zwykle, wykorzystując swą ujmującą luzacką postawę na scenie wraz z konferansjerką, Gildenlöw bez problemu przekonał do siebie publiczność. Najlepszą próbkę poczucia humoru zaprezentował przy okazji singlowego "Linoleum" z "Road Salt One". Kiedy publika entuzjastycznie zareagowała na charakterystyczny riff otwierający ten utwór, frontman skomentował to: "tak, tak, to właśnie nazywamy gitarą elektryczną", po czym, objaśniając jej działanie, stwierdził: "a to jest efekt ’distortion’, będę go używał przez cały wieczór". Przekrojowa setlista objęła niemal wszystkie albumy, a miłośnicy przede wszystkim starszego okresu zespołu mogli usłyszeć m.in. "Nightmist", "The Perfect Element", "Ashes" czy "Of Two Beginnings" i "Ending Theme". Nie zabrakło też "Diffidentia" z "Be" i "Kingdom of Loss" ze "Scarsick" oraz "Conditioned", zapowiadającego nadchodzący "Road Salt Two".

   

Formalna gwiazda wieczoru, Brendan Perry, nie zdołała niestety utrzymać zainteresowania publiczności, czemu ta dała wyraz w dość radykalny sposób, opuszczając pojedynczo bądź grupami teren Teatru Letniego. Niestety, wciąż nie mogę w pełni przekonać się do scenicznego oblicza założyciela Dead Can Dance. Mając jeszcze w pamięci koncert Perry’ego na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego sprzed nieco ponad roku, generalnie wiedziałem, czego spodziewać się mogę, a czego nie powinienem oczekiwać po występie wokalisty na Ino-Rock. Na pewno nie należało oczekiwać niezwykłej magii, jaką Dead Can Dance oczarował publikę w roku 2005 w stołecznej Sali Kongresowej. Miałem za to nadzieję na solidny koncert ze sporą dawką pięknych melodii, a stało się tak jedynie połowicznie. Setlista, od zeszłego roku, nie zmieniła się znacząco. "Ark" reprezentowały "This Boy", "Wintersun" i "Utopia", był cover Tima Buckleya "Song to the Siren" oraz 'nowe' utwory "Tree of Life", "Love on the Vine", "Golden Rule" i "Eros and Psyche". Trudno mi pojąć, dlaczego tym razem zabrakło miejsca na "Voyage of Bran". Zresztą, o ile dobrze pamiętam, Perry całkowicie pominął swój debiutancki solowy krążek. Nie mogę przyzwyczaić się również do nowych aranżacji klasycznych songów DCD, zubożonych przez prosty, elektroniczny beat, czego najlepszym przykładem jest "The Carnival Is Over". Serce zabiło nieco mocniej jedynie przy "In Power We Entrust the Love Advocated" i "Severance". Wokalista sprawiał wrażenie bardzo wycofanego i zdystansowanego, a gdzieś z tyłu głowy natrętnie kołatała się niechciana myśl, że tak naprawdę jego celem jest odbębnienie zakontraktowanego gigu, przy minimalnym wkładzie własnym. Trochę szkoda. Jestem przekonany, że lepszym rozwiązaniem byłaby po prostu zamiana kolejności występów, bo tym razem czarno na białym widać było, że zmęczony Perry zamykał festiwal jedynie w uznaniu jego przeszłych (choć niepodważalnych) zasług.



Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka