Editors - 4.02.2020 - Kraków

Relacje
Editors - 4.02.2020 - Kraków

W ramach promocji nowego albumu Black Gold, w krakowskim Klubie Studio, na pierwszym z dwóch polskich koncertów wystąpiła formacja Editors.

Brytyjczycy z Editors odwiedzają nas nad wyraz chętnie, zresztą całkiem niedawno zagrali akustyczny koncert w Radiowej Trójce (odsyłam do YouTube), co było jednym z najlepszych prezentów niespodzianek dla fanów. Nie ukrywam, że od wielu lat bardzo chętnie uczęszczam na koncerty twórców takich hitów jak “Munich” czy „Formaldehyde”, nie omieszkałem więc po raz kolejny odwiedzić byłej stolicy Polski.

Miałem przyjemność oglądać Editors w Studiu w 2018 roku. Był to pierwszy rockowy koncert, na którym byłem w świeżo wyremontowanym, kultowym już klubie, który tylko zyskał w moich oczach. Jest to obecnie jeden z najlepszych tego typu obiektów w Polsce, i jeśli macie możliwość sprawdzić czy mam rację – okazji do tego w najbliższych tygodniach nie zabraknie (choćby nadchodzący koncert Hammerfall).

Najpierw na scenie zameldowali się Belgowie z Whispering Sons. Publiczność przywitała grupę z niekrytym entuzjazmem i przyznam, że był to jeden z bardziej trafionych supportów. Nie miałem względem nich żadnych oczekiwań i miło się zaskoczyłem. Grupa prezentuje energetyczną mieszankę zimnej fali, post-punka i subtelnej tanecznej elektroniki. Stoją gdzieś między Apoptygmą Berzerk a Joy Division, nic więc dziwnego, że spodobali się naszej publiczności. Zresztą, niemal pełen klub obserwował ich występ. Wyprzedane sale we własnym kraju o czymś świadczą, i uważam, że warto mieć ich na uwadze. Kiedy wrócą do nas (a wrócą na pewno) zjawią się już zapewne w roli headlinera, bowiem rynek tylko czekał na ponowne zainteresowanie takim graniem.

Równo o dwudziestej na deskach Studia pojawili się uwielbiani u nas Brytyjczycy. Po raz pierwszy widziałem grupę dziewięć lat temu na nieistniejącym już Coke Live Festival, a jakże, również w Krakowie. Wtedy zagrali w deszczu i ku mojemu rozczarowaniu, bez większego zainteresowania publiczności. Od tamtej pory sukcesywnie wyprzedają u nas kolejne koncerty, również te w największych klubach i niezmiennie cieszą się wielką estymą. Zasłużyli na to przede wszystkim ostatnimi albumami, z naciskiem na doskonale przyjęte przez media „The Weight of Your Love” oraz nieco odmienny stylistycznie „Violence”.

Tym razem kwintet trafił do nas w ramach jubileuszowej trasy promującej składankę „Black Gold”, której zawartość stanowiła trzon dla repertuaru krakowskiego show. Panowie zagrali jeden z najdłuższych koncertów w historii występów w naszym kraju, na który złożyły się aż dwadzieścia cztery piosenki. Dużo i długo? Względnie szybko zleciało, ponieważ kwintet skupił się przede wszystkim na muzyce, a Tom Smith najwyraźniej mocno pobudzony (jak nigdy dotąd, prawdziwe sceniczne zwierze) oszczędnie komunikował się z rozentuzjazmowanym tłumem. Przeważnie drażni mnie leżąca konferansjerka, nie ważne czy to zespół rockowy, metalowy czy elektroniczny, ale tym razem dostałem dokładnie to czego chciałem. Solidny pakiet emocji, doskonale zaśpiewanych i odegranych piosenek oraz masę uśmiechu po obu stronach barierek.

Jest jednak coś co zdecydowanie różniło ten występ od tego sprzed niemal dwóch lat. Otóż, o ile poprzednio grupa świętowała premierę swojego albumu, w bardzo rockowy i surowy sposób, ostatni wieczór cechowała absolutnie perfekcyjna gra świateł i celebracja urodzin gitarzysty Justina Lockeya. Tom przedstawił go jako trzydziestolatka, widać żart się go trzymał. Wracając do oświetlenia, niektórym mógł przeszkadzać bardzo mocno używany stroboskop (co afiszowano w wielu miejscach w klubie), innym może nieco za głośny werbel (jedyne dwa minusy całej imprezy), ale mam wrażenie, że gdyby nie bardzo impulsywna i zsynchronizowana gra świateł, zwłaszcza w czerwieni („Raw meat = blood drool”) koncert byłby znacznie mniej ekscytujący.

Na całe szczęście dwie godziny gitarowych utworów przedzieliło akustyczne „The Weight of The World”. Krótki moment oddechu pokazał, że lider Editors świetnie czuje się w roli piosenkarza i pozwoliło złapać nieco bliższy (intymny?) kontakt z publicznością. Inna sprawa, że był to jeden z naprawdę niewielu momentów, kiedy wokalista ustał w miejscu. Werwy mogliby mu pozazdrościć nawet hardcore’owcy. Zobaczymy czy w sezonie letnim podtrzyma formę. O resztę kolegów z zespołu nie ma się co martwić. Opener, Fest Festival, prosimy o powtórkę!

 

 

Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński
Tekst: Grzegorz Pindor