Stało się. Editors odeszli od rocka na rzecz głębokiego smutku. Nie po raz pierwszy, nie ostatni, ale w tej żywszej i bliższej sercu formie z gitarą w roli głównej (poprzedni album) spisywali się, moim zdaniem, o wiele lepiej niż w obdartej z - nazwijmy to - pulsu. Obecnie Editors ostatecznie zrywa z rockową formułą, kierując się w stronę elektroniki.
Nie jestem wielkim fanem zespołu, ale ilekroć obcuję z jego twórczością, najlepiej w warunkach koncertowych, tracę dla nich głowę. Poprzedni album, "The Weight of Your Love" - choć tak odstający od poprzednich dokonań, akurat trafił na podatny grunt i dziwny czas w moim życiu. Pojawiło się sporo miejsca na smutek i grę na emocjach, a że doszły do tego prawdziwe hymny jak "Ton of Love" - czułem, że Editors zagoszczą u mnie na dłużej. Tak się właśnie stało, wracam do nich dość regularnie (i żeby nie było, nie tylko do tamtego albumu) i oczekiwałem dźwięków bliższych rocka niż snucia się po mrocznych zakamarkach Wysp Brytyjskich. Zresztą, wycieczkę po obecnym świecie Editors najlepiej obrazuje - nomen omen - "Ocean of Night". Chciałbym jednak, abyś drogi czytelniku nie traktował tej płyty wyrywkowo, bo choć dzieje się tu w materii samej muzyki stosunkowo mało, tak emocji i poukrywanych smaczków jest na trzy kolejne albumy.
Istotną sprawą jest zrozumienie "In Dream" jako monolitu, może niezbyt porywającego samą muzyką, gdyż ta utrzymana jest w jednym nastroju, a poszczególne tematy rozwijają się w iście ślimaczym tempie - ale o to właśnie chodzi. Aby z prostych dźwięków i jeszcze prostszego doboru instrumentarium (gitara i perkusja to tylko dodatek), a w zasadzie, niemal z niczego, zrobić coś wciągającego i na swój sposób narkotycznie uzależniającego. Panowie w żaden sposób nie chcą malować się jako zespół stadionowy czy halowy, jak do tej pory. Ot, z Depeche Mode’owych naleciałości, ograniczonego instrumentarium i garści odpowiednio zapętlonych motywów tworzą dźwięki cholernie subtelne, a jednak przy odpowiedniej głośności powalające zaskakująco dynamicznym brzmieniem
Obecnie zespół za nic ma oczekiwania fanów, krytyków muzycznych i dyrektorów imprez. Kwintet nagrał utwory kompletnie niewymuszone, nie mieszczące się w żadnych gatunkowych ramach, a co najważniejsze, o dziwo, w pełni satysfakcjonujące nawet przeciętnego, nieobytego z Editors słuchacza. "In Dream" z początku nudzi, bo zbyt głęboko wciąga w swój dziwaczny świat, ale z czasem krążek nabiera charakteru, którego brakowało na wspomnianym przeze mnie, mocno stadionowym "The Weight of Your Love". Innymi słowy, choć męskiego grania tutaj mało, po raz kolejny dali radę.
Grzegorz "Chain" Pindor