Sabaton, Apocalyptica – 24.01.2020 - Warszawa

Relacje
Sabaton, Apocalyptica – 24.01.2020 - Warszawa

Rok dopiero się rozpoczął, a za nami dwa duże wydarzenia dla fanów metalu i hardcore'a. Miałem okazję uczestniczyć w obu, i jeżeli mam te imprezy brać za prognostyk nadchodzących miesięcy, jestem spokojny zarówno o doznania fanów gitarowego grania, jak i bilans sold outów u organizatorów.

W miniony piątek krakowska załoga KnockOut Productions nie po raz pierwszy dodała do portfolio udaną produkcję Szwedów z Sabaton, i choć ci odwiedzają nas znacznie rzadziej, nikt z zebranych nie powinien wyjść ze stołecznego Torwaru niezadowolony.

Przyznam, że nie wiedzieć czemu aż do samego rozpoczęcia koncertu Amaranthe byłem przekonany, iż na scenie zameldują się Finowie z Battle Beast, którzy cieszą się u nas podobną estymą co szwedzko-duński sekstet. Nie rozumiem swoistego fenomenu tej formacji, bo były zespół Jake'a E (obecnie Cyhra) wrzuciłbym do piątej ligi takiego grania. Panowie i pani meldują się u nas dość regularnie w roli supportów dużych nazw, a zagraniczne media forsują ich jako kolejną dużą rzecz ze Skandynawii. Zgadzam się, że poza oszałamiającym sukcesem Sabaton dawno nie mówiło się o nowym zespole w superlatywach, ale żeby akurat o Amaranthe? Niestety show, choć przyjęty ciepło przez zebranych, jak dla mnie położyła nadmiernie prężąca się Elize Ryd, która chyba pomyliła metalowy koncert z popisami gwiazd pop. Nie wszyscy są uczuleni na takie rzeczy, ale niektóre pozy skądinąd całkiem utalentowanej wokalistki oraz sztuczny flirt z pozostałą dwójką kolegów po fachu budziły uśmiech politowania. Oceniam ją w ten sposób tylko za prezencję, nie za śpiew, bo tu dała popis, zwłaszcza w lżejszym „That Song”.

Drugi element, który niefortunnie działał na niekorzyść Szwedów to nadmierne trzymanie się tandetnej, trance'owej elektroniki. Blood Stain Child nigdy nie osiągnęło należnego sukcesu w tej materii i nie sądzę, aby nagle Amaranthe miało być w tym lepsze. Takie eksperymenty zostawmy Japończykom z Crossfaith, a najlepiej tuzom z Enter Shikari. Robią nie tylko lepsze breakdowny i show, ale lepiej orientują się w trendach i samplach, z których tworzone są elektroniczne wstawki. Gdyby obedrzeć Amaranthe z niektórych symfonicznych i tanecznych wstawek pozostałby kiepski zespół, który kompletnie nie dba o riff, a wokalne trio musiałoby się dwoić i troić, aby zamaskować braki w warsztacie perkusisty, który ewidentnie miał słabszy dzień. Mojej opinii najwyraźniej nie podzielała znaczna część publiczności, która doskonale bawiła się przy utworach z wydanego niecałego dwa lat temu „Helix”. Grupę pożegnano gromkimi brawami, a ja chyba faktycznie wolałbym heavy metal od Battle Beast.

 

Po Amaranthe przywitaliśmy Apocalyptica. To chyba jeden z nielicznych zespołów, których jeszcze nie było mi dane widzieć na żywo. Finowie są zespołem z pierwszej ligi nie tylko ze względu na luz, charyzmę i interesujący sposób, w jaki podają fanom muzykę klasyczną na rockowym fundamencie, co dzięki obecności absolutnie niedocenianego przez media, tytana gry na perkusji Mikko Siréna. Czapki z głów za kreatywność, thrash metalowe patenty, kondycję, a przede wszystkim za umiejętność wpasowania się w stosunkowo trudny neoklasyczny materiał. Kiedy słucham „Path” czy „Grace” nie śmiałbym nawet myśleć o włożeniu do tych piosenek tak gęstych i szybkich rytmów, tymczasem Sirén udowadnia, że nie tylko da się, ale całość świetnie ze sobą współgra. Co istotne, mimo show za dość dużym zestawem perkusyjnym, muzyk nie dominuje nad resztą i sprawnie „podbija” grę trójki wiolonczelistów.

Tu dochodzimy do sedna koncertu Apocalyptica. Panowie pojawili się na scenie bez choćby krzty tremy, a depresyjne animacje wyświetlane na wielkim bannerze, dobrze korespondowały z paradoksalnie bardzo mocnym materiałem (vide „En Route to Mayhem”, skąd te blasty?). Grupa dość oszczędnie komunikowała się z publicznością, aczkolwiek żart trzymał się Eino Toppinena, który spokojnie mógłby zostać uznany za lidera. Panowie zrobili dokładnie to, co do nich należało. Grając swoje interpretacje żelaznych klasyków, od Rammstein „Sonne” przez medley „Seek & Destroy” / „Thunderstruck” trafili do typowo metalowej części publiczności, zaś resztę kupili doskonałym wyczuciem melodii i niemal filmowym nastrojem. Jestem kupiony i chętnie sprawdzę jak radzą sobie na własnych koncertach. Dwa ponoć już jesienią. No, i oby bez wokalistów, zwłaszcza pani Ryd, która wspierała grupę w dwóch utworach.

 

Szwedzi z Sabaton zagrali u nas zarówno dla liczącej sto osób publiczności w nieistniejącym już krakowskim Loch Ness, co na deskach sceny największego festiwalu tej części Europy – niegdysiejszego Przystanku Woodstock. Panowie wyprzedawali u nas kluby i hale, a rok temu byli jednym z headlinerów przywróconego z sukcesem do życia Mystic Festival. Dla wielu to wciąż zespół mem, który na każdej kolejnej płycie robi swoiste kopiuj wklej. Nic bardziej mylnego, ale nie mnie o tym przekonywać. Niech wypracowany sukces i skromność ekipy mówią same za siebie. Pod ścianą byli dwukrotnie („Coat of Arms”, „The Last Stand”) i z trudnego starcia z samymi sobą i brakiem pomysłów na to aby pchać heavy metal gdzieś dalej, wyszli ostatecznie z tarczą, stając się magnesem dla tabunów młodzieży wkraczającej w świat heavy metalu. Odkryłem ich w 2004 roku, nasze drogi parę razy się rozchodziły, ale to nadal świetny zespół na żywo, a jeszcze lepszy w studiu, w tych najmniej nośnych utworach, o których zdaje się kompletnie zapomnieli.

Produkcja warszawskiego koncertu była nieco uboższa niż ta, z którą Szwedzi jeździli przez minione dwanaście miesięcy. Nie ukrywam, liczyłem na duży chór, na który w końcu stać zespół, ale musieliśmy się zadowolić czymś, co bardziej pasuje do wojny. Ogromną, jak na Torwar ilością pirotechniki. Scena przypominała okopy a przed nimi publiczność rozjeżdżał perkusyjny czołg pod wodzą Hannesa van Dahla. Mąż Floor Jansen z Nightwish to obecnie żelazny kręgosłup grupy i nie wyobrażam sobie, aby za zestawem siedział ktoś inny. Zresztą, nie inaczej jest w przypadku dwóch gitarzystów (wokalistów), którzy w przeciwieństwie do Joakima Brodéna faktycznie umieją śpiewać, o czym najlepiej przekonywali się ci, którzy stali odpowiednio blisko sceny.

Panowie już od otwierającego koncert „Ghost Division” kupili wyprzedaną halę bardzo przyzwoitym brzmieniem i perfekcyjnym zgraniem. Niezależnie, czy śpiewaliśmy refreny „The Red Baron”, „The Attack of The Dead Man”, czy odegranego w towarzystwie wiolonczelistów z Apocalyptica „Fields of Verdun” i mojego faworyta „The Price of a Mile”, tempo i balans pomiędzy Sabatonem pompatycznym i tym poważnym, czysto heavymetalowym („Angels Calling”) było pierwszorzędne. Nie po raz pierwszy i ostatni, i jeżeli ktoś miał zastanawiał się, dlaczego akurat Szwedzi są headlinerami największych europejskich festiwali, otrzymał jednoznaczną odpowiedź. Udało im się nawet poprawić wizualizacje, które kulały od ostatniego koncertu w krakowskiej Tauron Arenie. Liczę na rychłą powtórkę jesienią.

 

Zdjęcia: Paweł Mielko
Tekst: Grzegorz Pindor