Cofnijmy się kilka lat wstecz. Gdzieś około roku 2003-ego, poznaję Szwedów z Sabaton. Okoliczności ku temu sprzyjające były bardzo przypadkowe, aczkolwiek znacząco zrewidowały moje podejście na młody, świeży heavy metal. Dwa lata później, świeżo po wydaniu Primo Victoria w porozumieniu z zespołem na ziemi zarówno Polskiej jak i Czeskiej tu i ówdzie zespół zaczyna być promowany. Było nas kilkoro, młodych, długowłosych zapaleńców - odezw był spory. To też założyliśmy fanclub. Ot, tak po prostu - w hołdzie od nas dla Was - Szwedów. Udało się, sukces zespołu w następnych dwóch latach przeszedł wszelkie oczekiwania, a teraz, anno domini 2010, śmiało możemy mówić o jednym z największych i najpopuralniejszych heavy metalowych zespołów ostatnich lat, który w dodatku gdzie by nie grał, święci tam tryumfy.
O sytuacji w naszym kraju, i niemalże Boskim uwielbieniu dla Szwedów wypowiadać się nie trzeba. Zresztą, szkoda na to słów i miejsca - znać zna każdy, a czy lubi - jego sprawa. W pewnym momencie odciąłem się od tego wszystkiego, sytuacja mnie przerosła, a może po prostu (niekoniecznie zdrowa) popularność zespołu. Po sukcesie "The Art of War", świetnego heavy metalowego koncept albumu również utrzymanego w militarnej stylistyce, przyszedł czas na jego sukcesora w postaci "Coat of Arms". Tu z góry powiem, że zarówno okładka to ukłon w stronę naszych rodaków, nie mówiąc już o coraz liczniejszych i wyprzedawanych na pniu koncertach, czy też singlu z płyty w postaci "Uprising", zgrabnie przedstawiającego i gloryfikującego Powstanie Warszawskie. Do jakże uber popularnego singla (notowania Radiowej Trójki, Eski Rock) nakręcono również teledysk z udziałem grupy rekonstrukcyjnej z prawdziwego zdarzenia, a nawet do udziału w video zaproszono młodego Damięckiego. Ot, taki niby zabieg marketingowy. Efekt finalny jest bardzo w porządku, choć bez większych spustów nad ogólną realizacją.
Zaś co do samego utworu, który nomen omen wyróżnia się na albumie frazą w naszym języku "Warszawo Walcz!" (efekt nawet nieco komiczny), nie mam większych zastrzeżeń. Ot, kolejny utrzymany w średnim tempie rocker, który może - ale nie musi mieć miejsca w koncertowej setliście O dziwo, co mnie niezmiernie zaskoczyło, przy okazji "Uprising" w mediach nie da się zauważyć tak masowej promocji/podniecenia zespołem. Sytuacja może się jednak zmienić na przestrzeni najbliższych tygodni, gdyż Ci przesympatyczni Szwedzi zawitają do naszego kraju na serię prawdopodobnie znów wyprzedanych koncertów. A kto by pomyślał, że jeszcze 3 lata temu grali dla nawet nie stu osób w krakowskim Loch Nessie. Wracając do zawartości muzycznej krążka Sabaton raczy nas dokładnie tym samym co na poprzednich albumach. Solidną dawką konkretnego heavy/power z całą masą hymnicznych refrenów, mocarnych, również ciężkich (!) riffów głęboko zapadających w pamięć. Melodii nie brakuje, harmonii także, pojawia się nawet bardzo szybkie tempo (wręcz jak na nich istne szaleństwo) w "Screaming Eagles", najbardziej power metalowym "hicie" z albumu, przywodzącym na myśl podrasowane "40:1" czy "Talvisotę" z "The Art of War", no może minimalnie "Reign of Terror", choć ów utwór był bardziej thrash metalowy niż można by przypuszczać.
Generalnie gro albumu to raczej średnio-szybkie tempa, idealnie nadające się do rytmicznych podskoków czy intensywnego zdzierania gardła w trakcie refrenów. Numerem jeden pod tym względem jest i będzie (i mam nadzieję, że na bardzo długo) dopiero niedawno grany na żywo "The Final Solution". Utwór podniosły, epicki, coś na kształt "Rise of Evil" z "dwójki, w postaci "Attero Dominatus", ale z nieco pogodniejszą melodią, szybko trafiającą do heavy metalowego serducha. Łezka w oku się nie kręci - ale kto wie! Ja Szwedom generalnie muszę przyznać, i to szczerze, że chcąc nie chcąc, heavy metal w ich wykonaniu po prostu krzepi serca. Nieistotne czy to akurat utwór raczej smutny, czy po prostu opowiadający raczej ciężką, bo przecież za każdym razem faktyczną historię - ta muzyka niesie ze sobą solidny pierwiastek radości. Tak jest na przykład w bardzo dobrze przyjętym przez festiwalową publiczność "Saboteurs". Jeżeli jednak ktoś oczekuje czegoś innego niż patatajce, lub proste grania na dwa lub cztery, "Coat of Arms", ma w zanadrzu bardzo motoryczny i stworzony do headbangingu, bodaj najcięższy (dosłownie) utwór w karierze grupy, o jakże wymownym tytule "Wehrmath" - przywodzącym na myśl dokonania Rammstein (elektronika).
Na pochwałę (i to solidną) zasługuje Joakim Brodem, trzon kompozytorski i wokalny zespołu, który z albumu na album brzmi coraz mocniej, można by powiedzieć, że "rasowo". Growli w jego wykonaniu się nie doczekamy, lecz przyznać trzeba, że "Coat of Arms" zwłaszcza pod względem refrenów to takie opus magnum jegomościa. Górki w jego wykonaniu naprawdę robią wrażenie. Pod względem partii solowych (co ciekawe, jest ich całkiem sporo) również nie jest najgorzej - "Uprising" i "Screaming Eagles" zdecydowanie rozdają karty pod tym względem, choć nie to zaprząta mą uwagę. In minus niestety paskudnie proste ścieżki bębnów, a przecież Daniel złym perkusistą nie jest - dobrze, że chociaż na stopach od czasu do czasu udowadnia, że zarówno szybkość jak i dobry groove nie są mu obce. Chociaż, biorąc pod uwagę, fakt, iż muzyka to najtrudniejszych w świecie nie należy, umowną monotonię i brak kreatywności w zupełności mu wybaczam
Brzmieniowo "Coat of Arms" to kontynuacja "The Art of War". Wydaje mi się, że muzycy Sabaton znaleźli dla siebie odpowiednią niszę, zarówno muzyczną jak i brzmieniową, której też za nic w świecie nie zechcą opuścić. Wiemy już kto za kilka lat przejmie pałeczkę w europowermetalu po Helloween i Gamma Ray. Przekonamy się też czy pokoleniowa wymiana na linii Iron Madien - Sabaton - reszta świata w ogóle może mieć miejsce. Nie to jednak chciałbym poddać w wątpliwość. Martwi mnie i smuci fakt, iż Sabaton jak na razie wydaje płyty szybko, które w dodatku są bardzo spójne i równe, ale za nic w świecie nie da się ich od siebie odróżnić. Sabaton ma potencjał na to by zawojować cały świat, ale nie chciałbym by to był świat heavy metalowych rzemieślników. Życzę sobie za to by ruszali w trasy z lepszymi załogantami niż Grailknights czy inny Steelwing, i by poszli wreszcie po rozum do głowy i zaczęli się "bujać" zresztą ekipy Nuclear Blast. Czas najwyższy wykorzystać potencjał majorsa nie tylko w celach reedycji poprzednich wydawnictw.
A i żeby nie było. Obcowanie z "Coat of Arms" to czysta, heavy metalowa przyjemność!
Grzegorz "Chain" Pindor