Szwedzi w końcu doszli do ściany i wydaje się, że roszady personalne, w tym ostatnia, oraz horrendalna ilość koncertów przekładają się na słabą kondycję Sabaton.
O ile ostatni album, "Heroes" można uznać za opus magnum zespołu lub krążek dorównujący "The Art of War", tak dwa lata dzielące "The Last Stand" od poprzednika wydają się być kompletnie zmarnowane i wykorzystane jedynie na buńczuczne zapowiedzi najlepszego albumu w karierze. Gdyby kapela nie była w Nuclear Blast może i bym w to uwierzył. A tak, cóż, marketingowa karuzela kręci się dalej.
Nadal czuję do Sabaton sympatią i obdarzam sporą dawką kredytu zaufania, ale już raz zdołali poważnie rozczarować ("Coat of Arms") i choć ciężko mi w to uwierzyć, panowie doszli do punktu, z którego prawdopodobnie nie ma już odwrotu. 'Kopiuj wklej' - właśnie tak mógłbym podsumować cały album. Gdyby jednak pokuszono się o wydanie powiększonej EP z dwoma coverami (jak w wersji limitowanej) przyklasnąłbym i być może postawił "The Last Stand" gdzieś między "Attero Dominatus" a "Carolus Rex". Czemu akurat taki wybór? Ponieważ te numery, które w ogóle nadają się do słuchania, przypominają dlaczego ten zespół wypada najciekawiej kiedy eksperymentuje, a najintensywniej kiedy zerka w stronę początków swojej kariery, do czasów gdy klawisz nie odgrywał tak istotnej roli, a liczył się mocny, nierzadko piorunująco szybki heavy metal.
Tak więc z całej jedenastki tworzącej ósmy krążek piewców wojny wybrałbym raptem pięć utworów, w których zawiera się cały, nawet ten najbardziej patetyczny jak i wściekły styl zespołu. Numerem jeden - zaskakującym ze względu na dudy i sposób ich wykorzystania - jest "szkocki" kolos "Blood of Bannockburn" z nietypowym jak na ten zespół rytmem. Pod względem eksperymentowania jest to najbardziej śmiała i nietuzinkowa rzecz z całego zestawu. Numer dwa, "The Lost Batallion" to doskonały popis budowania przejmującej atmosfery, a potężny, głośny refren z pewnością stanowić będzie żelazny punkt koncertów. To jedna z tych kompozycji, które niczym "The Price of A Mile" wywołują ciary na plecach i gdybym miał wskazać podręcznikowy utwór Sabaton zawierający w sobie zarówno typowe dłubanie w średnich tempach, jak i fantastyczny groove wskazałbym (przynajmniej teraz) właśnie "The Lost Batallion". Ciężko się od niego odpędzić, zwłaszcza że stosunkowo wolne tempo i tym razem doskonale zaaranżowane partie klawiszy czynią z niego prawdziwą perełkę podsumowująca cały album. Ten chór!
Numer trzy, najbardziej oczywisty ze wszystkich "Rorke’s Drift" stanowi kontynuację petard pokroju "Counterstrike" czy "We Burn". Utwór, jakich w dorobku grupy z biegiem lat coraz mniej, prawdopodobnie ze względu na brak pomysłów, jak grać szybko, bez typowych patatajców. Że to typowy power metal? Cóż, moim zdaniem Szwedzi, zamiast płodzić kolejne potworki pokroju "The Last Battle", z których nic nie wynika, mogliby po prostu oddać się typowo power metalowej młócce. Zyskali by na tym fani, gotowi do koncertowego szaleństwa, jak i dorobek kapeli, w którym prym wiodą "średnie" kompozycje.
W pełni zasłużona czwórka przypada "Winged Hussars". Składanie hołdów polskiej waleczności staje się dość oklepanym tematem, ale nie oszukujmy się, nie my decydujemy o czym panowie zaśpiewają, ani o tym, co się sprzeda. W światowej historii wojskowości, husaria rzeczywiście zajmuje dość specyficzne miejsce, i gdyby był to jedynie galopujący zapychacz (jak w przypadku "40:1"), ganiłbym Szwedów, ale prawda jest taka, że z pozoru sztampowa kompozycja stanowi jeden z najjaśniejszych punktów całego albumu. Gdyby nie tematyka, kawałek ten spokojnie mógłby znaleźć się na "Heroes". Przynajmniej jako bonus.
Numer pięć to kolejny singiel - "Shiroyama". Plus za tematykę i wyjście poza Europę, drugi za skomasowanie sporych pokładów energii (niczym w "Night Witches") przy absolutnie oszczędnym riffowaniu i jednostajnej grze perkusji. Parę lat wstecz narzekałbym, że to miks "Ghost Divison" z "Metal Crue" (ten rytm!), dziś uważam, że właśnie w takich krótkich formach Sabaton (jeszcze) przyciąga uwagę. Oczywiście najbardziej lubię te długie, epickie kompozycje, albo szaleństwo pokroju "Stalingrad" sprzed dekady, ale potrafię się zadowolić prostą formą i "Shiroyama" jest tego najlepszym przykładem.
Co z resztą? Nie oszukujmy się, otwierająca album "Sparta" została kompletnie położona przez klawisze. Nie wiem, czy Daniel Mÿhr, kiedy jeszcze był członkiem zespołu, miał w tej materii coś do powiedzenia poza grą na żywo, ale wydaje mi się, że taka sytuacja nie miałaby miejsca. Nie może być tak, że trzon utworu stanowi ten miejscami niemal piszczący syntezator, a z dość poważnego tematu, stworzonego do prawdziwej długiej opowieści, zrobiono tanią piosenkę, w której zapamiętujemy jedynie grę perkusisty na bellu i paskudne "hu-ha". Najgorszy otwieracz w historii zespołu i jeden z najgorszych utworów w całym dorobku. Nie lepiej wygląda reszta, a podobać się może jedynie, że to nadal Sabaton czarujący grą solową i w pewnym sensie (paradoksalnie) równością materiału. Jednak wszystko to już słyszeliśmy, a powiedzenie, że najbardziej podobają nam się te melodie, które już znamy, nie ma tutaj zastosowania.
Największy obecnie heavymetalowy zespół młodego pokolenia powinien pchać skostniały gatunek do przodu. Zrobili to u zarania kariery, zdominowali rynek wraz z "The Art of War" i potwierdzili swoją pozycję dwa lata temu. Dlaczego nagle obniżyli loty serwując odgrzewanego kotleta? Nie wiadomo. Nie chcę obarczać winą Nuclear Blast, bo Niemcy niezależnie od cyklu promocyjnego wiedzą jak i z czego wycisnąć kolejne euro. Przypadek "The Last Stand" nie jest gwoździem do trumny ani dla muzycznego molocha ani dla wojowniczych Szwedów. Ot, wypadek przy pracy niczym "Coat of Arms". Niby jest czego posłuchać, jakie refreny podśpiewywać, ale od zespołu tego kalibru oczekuję czegoś znacznie lepszego. Stać ich na to, więc odpalam "Heroes".
Grzegorz Pindor